25 rocznica niewejścia Urbana do Sejmu

21 wydanych książek, setki reportaży, felietonów i udzielonych wywiadów. Jerzy Urban to człowiek, który z pewnością w swoim życiu wiele się nagadał i napisał. Ma prawo czuć się zmęczony i na takiego wygląda. Najnowsza książka ma być ostatnią. Szkoda.

urban 1 life4style

Hanna Gajewska: W przestrzeni publicznej wypowiada się pan na wiele kontrowersyjnych tematów. Natomiast powiedział pan kiedyś, że nigdy nie zdradzi, ile ma milionów. Dlaczego?

Jerzy Urban: Pytano mnie w sądzie ile mam, więc musiałem powiedzieć. Ja się proszę pani boję złodziei. Co prawda, nie trzymam żadnych milionów w domu, ale przecież mogą mnie porwać.

Ale znalazł się pan na liście 100 najbogatszych Polaków.

Od wielu lat nie jestem na liście najbogatszych Polaków. Dziś, jestem daleko od pierwszej setki. Mam kilkadziesiąt milionów w pieniądzach i trochę nieruchomości.

Pisze pan, że osoby obnoszące się z władzą, zazwyczaj tej władzy nie mają. Czy tak samo jest w przypadku ludzi majętnych?

Tak, dlatego, że są ludzie, którzy tylko tworzą wrażenie, że są bogaci. To im ułatwia interesy, inaczej nie byliby w nich traktowani jak partnerzy. W istocie rzeczy, bogactwa, którymi się legitymują, często są mniejsze niż długi, które za tymi bogactwami stoją.

Powiedział pan kiedyś, że z demokracją jest panu nie do twarzy. A z kapitalizmem?

Zawsze byłem sybarytą. Od lat szkolnych nosiłem ubrania szyte na miarę i zawsze żyłem we względnym luksusie. Jestem kawiorowym komunistą.

Czy schemat zarabiania pieniędzy zmienił się na przestrzeni ostatnich lat? Czy dzisiaj zarabia się inaczej?

Nie wiem jak się teraz zarabia pieniądze, bo nigdy nie byłem biznesmenem. Należę do tej kategorii co aktorzy, reżyserzy i pisarze, którzy, wykonując swój zawód, nagle zarobili duże pieniądze. A obracanie tymi pieniędzmi i ich mnożenie, to jest zupełnie inna umiejętność, której ja w ogóle nie posiadam.

Czyli gdybym chciała być bogata i prosiła pana o radę, to by mi pan jej nie udzielił?

Z gazet wiem, że opłaca się być mistrzem świata w boksie albo w tenisie, skoczkiem narciarskim lub światowej sławy pianistą. Ewentualnie, musiałaby pani umieć „grać w pieniądze”. Tak jak nie wiem na czym polega sport, który pani doradzałem, tak nie wiem, jakie reguły rządzą obracaniem pieniędzmi.

Czyli, żeby dorobić się majątku trzeba mieć talent?

Tak, a przynajmniej trzeba mieć umiejętność robienia majątku. To nie zawsze jest talent, bo można obracać wielkimi pieniędzmi dzięki umiejętności kupionej u fachowców.

Niedawno swoją premierę miał dokument Jana Holoubka „Pocztówki z republiki absurdu”, który przedstawia alternatywną wizję historii. Jest Warszawa 2014 rok tylko, że obrady Okrągłego Stołu zakończyły się niepowodzeniem i nadal mamy PRL. Żywność jest na kartki, Internet dostępny tylko w państwowych kafejkach, a młodzież choruje na chroniczny brak perspektyw. A jak, pana zdaniem, wyglądałaby Polska gdyby nie było transformacji systemowej? Czy może byłaby tak czy inaczej?

Byłaby. Od drugiej połowy lat 80. walka toczyła się o to, kto tej transformacji dokona – stara władza czy nowe siły. Już w obrębie realnego socjalizmu powstały zalążki pewnego liberalizmu w postaci rzecznika praw obywatelskich, trybunału konstytucyjnego i tym podobnych instytucji. Ostatni rząd Rakowskiego, bzdurnie nazywany komunistycznym, obalił socjalizm, którego podstawą była tzw. społeczna, w istocie państwowa, własność produkcji. Stworzył nieograniczone prawo inwestowania zagranicznego i krajowego. Najgorsze co nas czekało, to ustrój chiński. Tylko bardziej liberalny niż w Chinach, bo działo się to w Europie. Skutki tego ustroju są trudne do przewidzenia, bo nie miał on społecznego poparcia.

Historie alternatywne są zawsze bzdurą. Nie byłoby kartek i kolejek, bo wolny rynek na żywność wprowadził rząd, w którym zasiadałem. Nie byłoby szaro, ponieważ już wtedy granice były przepuszczalne. Od lat 70. szły masowo amerykańskie filmy, a kultura rozwijała się swobodnie, jeśli tylko nie dotykała jądra politycznego. Ten rzekomy kontrast jest wymyślony. Jeśli przymierza się dzisiejszą Polskę do Polski sprzed lat 30, to kontrast jest oczywisty. Jeżeli natomiast porówna się Polskę z roku ‘89 do Polski z roku ‘90, to wielkiej różnicy nie będzie. Przymierzając Polskę dzisiejszą do Polski za lat 30, ta obecna przypuszczalnie wypadnie szaro, a w każdym razie dziwacznie. Nie można wziąć akcji powieści czy filmu sprzed 30 lat i przenieść we współczesność. Fabuły nie można oderwać od pewnych realiów, bo traci ona sens.

Czy obchodził pan rocznicę niedostania się do parlamentu? Uważa pan, że wyszło to panu na dobre?

Ostatnio mieliśmy rocznicę mojego niewejścia do parlamentu i za mnie obchodził ją rząd oraz przywódcy licznych krajów. Gdybym dostał się do Sejmu przesiedział bym 2 lata w ostatnich ławach, ponieważ postkomuniści by się mnie wstydzili, jako ust poprzedniego reżimu. Nie miałbym wpływu na władzę, a po kadencji znalazłbym się na pozycji bezrobotnego. Przegapił bym te 2 lata, które pozwoliły mi zbudować fundamenty egzystencji materialnej i społecznej trwającej po dzień dzisiejszy. Nie napisałbym „Alfabetu Urbana”, który dał mi trochę pieniędzy i nie założyłbym tygodnika „NIE”, który dał mi dużo pieniędzy. Przypuszczalnie, dzisiaj byłbym biednym emerytem żyjącym wyłącznie z emerytury. Z drugiej strony, los mógłby sprawić, że byłbym człowiekiem bardzo bogatym. W początku lat 90. przyszło do mnie dwóch młodych ludzi, którzy przyjechali z Ameryki i oznajmili, że jest coś takiego jak Internet. Zapytali, czy nie byłbym zainteresowany wprowadzeniem go na polski rynek. W ogóle nie rozumiałem o co chodzi i potraktowałem ich jak licznych wyłudzaczy pieniędzy. Być może, gdybym pierwszy zaczął dłubać w Internecie, to dzisiaj byłbym potęgą.

Przechodząc w takim razie do również obecnego w Internecie tygodnika „NIE” – czy mnogość procesów wytaczanych gazecie działa na korzyść, czy raczej szkodzi redakcji?

Niektóre działają na korzyść, niektóre na niekorzyść. Po pierwsze zależy czy proces wygramy. Są wygrane niekorzystne, bo kosztują, a nic pożytecznego nie przynoszą. Niektóre przegrane dają natomiast rozgłos i reklamę. Zaczęło się na początku lat 90. od sprawy o szerzenie pornografii. Ten proces był tak głośny, że w trakcie jego trwania sprzedaż tygodnika „NIE” podwoiła się z 300 do 600 tysięcy. Ostatecznie, nie było ważne, czy zostałbym uniewinniony, a zostałem, czy zostałbym skazany na jakąś grzywnę.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ