Monika Kuszyńska – Ocalona

monika1 sporteuroJadąc na ten wywiad miałam tremę. Chciałam, by był czymś więcej niż tylko „pytaniem” i „odpowiedzią”. Ta rozmowa to dla mnie zaszczyt i ogromne wyróżnienie. Pozwoliła mi zrozumieć, że życie jest dokładnie takie, jakie chcemy, by było. O niezwykłej sile, nadziei i człowieczeństwie opowiedziała mi Monika Kuszyńska.

Paulina Ostapiuk: Pani Moniko, jak zmieniło się Pani życie, w sensie metafizycznym, od 28.05.2006 roku?

Monika Kuszyńska: Wiele się zmieniło i myślę, że cały czas się zmienia. Od tego feralnego dnia minęło siedem lat, jednakże pierwsze cztery były zdecydowanie najtrudniejsze i kluczowe w tym procesie „zmiany”. Jak się zmieniło moje życie? Na pewno człowiek się zatrzymuje w miejscu. Są to okoliczności do tego, by nad wieloma rzeczami się zastanowić i pomyśleć, a to jest najtrudniejsze, bo chciało by się nie myśleć. Niestety nie da się. W pierwszej kolejności trzeba opracować sposób na to, by przetrwać. Po jakimś czasie przychodzi spokój. U większości ludzi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji do mojej, ten proces wygląda dokładnie tak samo. Jest pewien schemat, podobny do przeżywania żałoby. Nie da się ominąć pewnych etapów, by wyjść z tego obronną ręką. Zanim uległam wypadkowi nie miałam o tym pojęcia, ale miałam dużo szczęścia, że ujawniły się we mnie cechy, które pomogły mi się stopniowo podnosić z tej mojej tragedii. Miałam również szczęście do ludzi, którzy byli przy mnie. Dlatego ta zmiana poszła w dobrym kierunku. Myślę, że w miarę szybko się z tym uporałam. Oczywiście szybko w moim odczuciu.

P.O.: No właśnie, aż czy tylko cztery lata?

M.K.: Mnie się wydaje, że tylko, choć cztery lata wydają się być bardzo długim okresem czasu. Szczególnie kiedy mamy je przed sobą. Ale jeśli są już przeszłością, to zwykle się wydaje, że ten czas bardzo szybko minął. Oczywiście, gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że ten proces zajmie mi cztery lata, to byłabym załamana. Niewiedza jest bardzo pomocna, zbawienna wręcz. Gdybym miała to przeżywać jeszcze raz na nowo to myślę, że nie dałabym rady. Mimo, że wiem, że można to zrobić. Jednak świadomość tego jakie etapy trzeba przejść z pewnością utrudniłaby mi uporanie się z tym.

P.O.: Dzisiaj Pani myśli, że człowiek wszystko może przetrwać?

M.K.: Myślę, że nie ma granicy instynktu samozachowawczego. Człowiek może wiele znieść, choć są tacy, których życie przerasta i podejmują decyzję, by z nim skończyć. Mniej lub bardziej świadomie. Zawsze mamy wybór: walczyć o siebie albo się poddać. Jeśli wybierzemy walkę to już jesteśmy wygrani. Przeprowadziłam wiele rozmów z ludźmi w podobnej sytuacji do mojej i wiem, że każdy z nich przynajmniej raz pomyślał, że może nie warto walczyć i nie ma sensu żyć. To jest naturalny etap tego procesu, o którym wcześniej mówiłam. Werbalizacja tego jest bardzo ważna, bo chowanie tego w sobie jest niebezpieczne i niezdrowe. Większość ludzi ma jednak bardzo silny instynkt przetrwania, co powoduje odrzucenie tych myśli. Ja akurat szczerze mówiąc nie miałam myśli samobójczych. Był moment kiedy myślałam, że już jest tak strasznie i źle, że nie mam ochoty żyć, ale nie brałam pod uwagę odebrania sobie życia. To była raczej potrzeba zaśnięcia i obudzenia się za jakiś czas. Mam ogromną ochotę żyć i zawsze tak było. Poza tym – nie chciałabym, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale ja dbam o ludzi, którzy są przy mnie i mam wiele empatii, dlatego choćby ze względu na moich najbliższych nie mogłabym tego zrobić. Widziałam jak cierpią z powodu tego co się stało, jak dziękują Bogu, że przeżyłam ten wypadek, więc myślę, że to by było okrutne wobec nich. Nie mogłabym im czegoś takiego zafundować.

P.O.: No właśnie – rodzina dziękowała Bogu, że Pani żyje, a u Pani też pojawiła się taka myśl, że przecież mogło mnie tu nie być, a jednak przeżyłam i to jest najważniejsze?

M.K.: Tak, oczywiście. Na szczęście jestem osobą dla której szklanka zawsze jest do połowy pełna. Od początku wiedziałam, że to cud, że w ogóle przeżyłam. To było najważniejsze. Czasami przychodziły gorsze dni i wtedy wszystko wydawało się bez sensu, ale ze wszystkich sił starałam się trzymać myśli, że skoro żyję to musi być dobrze. Dziś naprawdę z wielkim trudem powracam do przeszłości i ciężko mi przypomnieć sobie co wtedy czułam, bo jestem na zupełnie innym etapie i moja obecna sytuacja wydaje mi się całkowicie normalna. Już się zdążyłam do niej przyzwyczaić.

P.O.: Myśli Pani, że łatwiej jest tym niepełnosprawnym, którzy od urodzenia są przykuci do wózka?monika5 sporteuro

M.K.: Kiedyś zastanawiałam się nad tym, czy gorzej mają niepełnosprawni, którzy byli zmuszeni usiąść na wózek nagle i niespodziewanie, czy Ci którzy borykają się z tym od urodzenia. Nigdy nie możemy się postawić w dwóch różnych sytuacjach, bo jesteśmy tylko w jednej, ale wydaje mi się, że najtrudniej jest pogodzić się ze stratą czegoś co się miało, a co zostało nam odebrane. W pewnym momencie trzeba po prostu przestać myśleć o tej stracie, bo jeśli będziemy ją w sobie pielęgnować, to nigdy nie wyjdziemy na prostą. Naturalną koleją rzeczy jest zrobienie w swojej głowie bilansu zysków i strat. Straty są oczywiste i widoczne gołym okiem, zysków trzeba się doszukać. Dla ludzi zdrowych, to co mówię jest pewnie dorabianiem ideologii. Ale proszę mi wierzyć – zyski są i jest ich dużo. Ja zaczęłam doceniać to co mam, patrzeć na życie w zupełnie innych kategoriach jak przed wypadkiem. To się wydaje banalne, prawda? Komfort życia paradoksalnie się zwiększa, bo człowiek zaczyna widzieć rzeczy, o których wcześniej nie miał bladego pojęcia. Można być zdrowym człowiekiem, permanentnie nieszczęśliwym, a można być zadowolonym i szczęśliwym niepełnosprawnym. Ale niestety człowiek jest tak skonstruowany, że najpierw musi go coś zaboleć, żeby docenił moment, w którym go nie boli. Poza tym wierzę, że wszystko to co nas dotyka nie jest tylko złe, że jest po coś.

P.O.: Skąd brać siłę, żeby móc w to uwierzyć?

M.K.: Nie wiem skąd, nie mam pojęcia. To pytanie słyszę bardzo często. Ta siła po prostu jest w każdym człowieku.

P.O.: Gdyby miała Pani teraz powiedzieć komuś, kto jest na początku tej drogi, którą Pani już ma za sobą, jak odbić się od tego dna, to co by Pani powiedziała?

M.K.: Nie ma takiego sposobu, ani takiego jednego momentu, który by pozwalał się odbić. To jest, tak jak już powiedziałam długi proces i ogromna praca nad sobą. Każdy musi znaleźć swój sposób na to, żeby się pozbierać. Ja nie chcąc, by moja rodzina się martwiła, próbowałam przed nimi udawać, że jestem w dobrej formie, i że wszystko jest ok. W pewnym momencie sama w to uwierzyłam. Ale byłoby mi bardzo trudno dawać komuś fachowe wskazówki. Na pewno powiedziałabym takiej osobie, żeby mi zaufała, że można z tego wyjść, że wszystko się kiedyś kończy – cierpienie też.

P.O.: Można zapomnieć, czy nie powinno się zapominać?

M.K.: O wszystkim można zapomnieć. Ja mam taką wspaniałą cechę, że zapominam o tym o czym chcę zapomnieć, nie zapominam o tym o czym nie chcę. Wydaje mi się, że magazynowanie informacji z przeszłości jest zbyteczne. Jestem osadzona w teraźniejszości i z tego staram się czerpać. Rozpamiętywanie przeszłości nie jest dobrym sposobem na życie, bo jesteśmy tu i teraz, i ważne jest to co jest dzisiaj.

P.O.: Przed wypadkiem wiedziała Pani, że ma w sobie takie pokłady siły?

M.K.: Ja przed wypadkiem nie wiedziałam nic.

P.O.: Czyli można powiedzieć, że przez to co się stało nauczyła się Pani siebie?

M.K.: O, tak, z całą pewnością. Wiele rzeczy bardzo mnie zaskoczyło. Wystawiam sobie wysoką ocenę za swoje osiągnięcia. To, że moje życie wygląda dziś tak jak wygląda jest bez wątpienia moim największym sukcesem. Poradziłam sobie z tym wszystkim w bardzo elegancki sposób i z dużą klasą (śmiech). Wiele rzeczy pewnie trochę upraszczam, bo tak jak mówiłam te najtrudniejsze dla mnie momenty wypieram ze swojej świadomości i nie chcę o nich pamiętać. Moje życie „przed” i „po” to są dwie oddzielne galaktyki.

P.O.: To znaczy, że nie wraca Pani do swojego poprzedniego życia?

M.K.: Rzadko. Teraz mam taki etap, który być może przychodzi z wiekiem, lekkiej nostalgii związanej z okresem dzieciństwa. Ostatnio przeprowadziłam się z miasta na wieś i niektóre zapachy, krajobrazy powodują powrót do dzieciństwa. Taki flashback. Pewnie dlatego, że jako dziecko dużo czasu spędzałam na wsi. To jest akurat bardzo przyjemne i lubię te momenty. Do dorosłego życia nie wracam, bo według mnie nie działo się w nim nic takiego, co warte byłoby rozpamiętywania.

P.O.: Czytelnicy chyba trochę się zdziwią czytając te słowa. Młoda, piękna, zdolna wokalista Varius Manx to marzenie pewnie większości dziewcząt stojących u progu kariery muzycznej…

M.K.: Być może. Ale ja nie lubię i nigdy nie lubiłam się chwalić, opowiadać o swoich sukcesach. Dla mnie sukcesem jest to, że udało mi się wyjść na prostą i na nowo ułożyć sobie życie po tym co się stało. Wszystko inne przy tym jest naprawdę bardzo małe i bez znaczenia.

P.O.: Bardziej boli ból psychiczny czy fizyczny?

M.K.: Psychiczny, oczywiście. Bo nie da się go niczym uśmierzyć. Fizyczny jeszcze morfiną można, choć jej odstawienie jest bardzo nieprzyjemne. Zawsze mi się wydawało, że jestem odporna na ból fizyczny i nadal tak sądzę, choć przed wypadkiem nie miałam pojęcia, że taki ból jakiego doświadczyłam w ogóle istnieje. I wtedy zrozumiałam jak wiele człowiek może znieść.

P.O.: Często słyszy się taki slogan, że ból uszlachetnia. Pani się z tym zgadza?

M.K.: Tak. W pewien sposób uszlachetnia i rzeźbi tę naszą osobowość. Uodparnia. Tak jak porażki – zwykle są bardzo nieprzyjemne, ale jeśli wyciągamy z nich odpowiednie wnioski są nauką na przyszłość. Są potrzebne, by nie popełniać kilka razy tych samych błędów. Życie na tym właśnie polega. Mówimy też o bólu, który ma swoje granice. Bo jeśli ktoś cierpi permanentnie, to jestem w stanie sobie wyobrazić, że może chcieć zrezygnować z życia. To są oczywiście bardzo skrajne przypadki, ale wiem, że takie są. Zdaję sobie sprawę, że to co opowiadam dla pani może brzmieć bardzo banalnie i kompletnie abstrakcyjnie…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ