Monika Kuszyńska – Ocalona

monika6 sporteuroP.O.: Jak Pani opowiada o bólu, to ja myślę, że to z bólem psychicznym można sobie poradzić, a z fizycznym nie…

M.K.: Dlaczego?

P.O.: Bo ból psychiczny, tak czy inaczej musimy przerobić, zmierzyć się z nim, bo on jest zakorzeniony w nas. A ból fizyczny jest od nas kompletnie niezależny. Nie możemy nic zrobić, by się go pozbyć…

M.K.: Być może. To zależy jakie mamy doświadczenia. Ja poznałam zarówno jeden jak i drugi ból. Obydwa były bardzo silne. Oczywiście ból psychiczny też można uśmierzyć lekami, ale ja akurat wolę być świadoma tego co się ze mną dzieje. Zresztą tak czy inaczej, kiedyś trzeba się z nim zmierzyć. Inna rzecz, że mogę mówić jedynie o swoim doświadczeniu, w którym najwyraźniej ból fizyczny był słabszy od psychicznego, ale wiem, że bywa odwrotnie. Wówczas marzy się tylko o tym, by przestało boleć. Każdy ma swoją teorię.

P.O.: Jak słyszy Pani czasami jakie problemy mają na przykład Pani koleżanki lub znajomi, to uśmiecha się Pani ironicznie pod nosem, myśląc, że to strata czasu roztrząsać takie błahostki?

M.K.: Nie, ja tak niczego nie oceniam. Każdy ma inną skalę problemów. Przed wypadkiem zmartwienia, które wtedy zaprzątały moją głowę dziś wydają mi się bardzo śmieszne, ale w tamtym czasie były niemal końcem świata i prawdziwymi dramatami. Co więcej, zdarzało mi się nawet cierpieć bardziej niż po wypadku. Dziś, kiedy słyszę zwierzenia koleżanek zdarza mi się uśmiechnąć samej do siebie, ale to nie jest oceniające, tylko raczej na zasadzie „jak dobrze, że to już za mną i ja już nie mam takich rozterek”. To jest dla mnie cenne. Ja nie muszę i nie mam prawa nikogo pouczać.

P.O.: Nadal krąży pani między Bielskiem a Łodzią?

M.K.: Krążę. Uwielbiam Bielsko. Tam mam moich najwierniejszych przyjaciół, których kocham. To jest mój drugi dom i uwielbiam tam być.

P.O.: A najbliższe Pani sercu jest Bielsko czy Łódź?

M.K.: Myślę, że Bielsko. Mimo, że nie mieszkam tam na stałe, a w Łodzi mam rodzinę. Na ogół nie przywiązuję się do miejsc, ale to w Bielsku przeżyłam najwięcej kluczowych momentów w moim życiu, to tam uczyłam się żyć po wypadku. Tam doszłam do siebie, urodziłam się na nowo. W Bielsku zrodziły się moje największe przyjaźnie. Gdyby nie to, że w Łodzi mam rodzinę to chyba zostałabym w Bielsku. Mam nadzieję, że Łódź nie pogniewa się na mnie o te słowa, ale w Bielsku zostawiłam kawałek swojego serca i zdarza się, że bardzo za nim tęsknię.

P.O.: Na początku naszej rozmowy wspomniała Pani, że ma Pani szczęście do ludzi. Mam wrażenie, że na przestrzeni ostatnich siedmiu lat to szczęście było nieprzeciętne. Mam na myśli między innymi Beatę Bednarz… Niezwykle poruszający tekst do piosenki, którą razem nagrałyście „Nową rodzę siłę” zdaje się być bardzo osobistą i głęboką refleksją. Dla Pani ten utwór był formą katharsis, pogodzenia się z losem?

M.K.: Pogodzenia się raczej nie, bo to nie jest tak, że przychodzi dzień, w którym człowiek mówi sobie „pogodziłam się z tym co się stało”. Z drugiej jednak strony, jeśli jesteśmy świadomi to wiemy, że pogodzenie się nie ma tu nic do rzeczy. Mogę się godzić, mogę się nie godzić. To co się stało już się nieodstanie i musimy to zwyczajnie zaakceptować. Nie zmieniaj tego czego nie możesz zmienić, zmieniaj to, na co masz wpływ. Ten utwór na pewno był przełomowy, bo był pierwszy. Nie zastanawiałam się nad tym jaką rolę on pełni dla mnie osobiście, bo najpierw był tylko tekstem, który napisałam dla Beaty. Początkowo nie wiedziałam, że będę go śpiewać. Od początku byłam świadoma, że Beata potrzebuje tekstu mocno „uduchowionego”, bo taka miała być cała płyta. Temat był z góry narzucony, co nie znaczy, że był mi obcy. Tekst powstał, a potem Beata namówiła mnie, żebym go zaśpiewała razem z nią i jakoś tak samo wszystko wyszło. Zupełnie naturalnie. Czy katharsis? Pewnie trochę tak, bo samo to, że zaśpiewałam było przełomowe. Wcześniej nie brałam takiej opcji w ogóle pod uwagę i nie chciałam powracać do śpiewania.

P.O.: Czyli, gdyby nie Beata nie stanęłaby już Pani na scenie?

M.K.: Myślę, że chciałabym, ale miałam bardzo dużo obaw z tym związanych, więc byłoby mi bardzo trudno się przełamać. Beata mnie przekonała, że te obawy są nieuzasadnione. Ufałam jej i cały czas jej ufam, bo jest bardzo dobrą osobą i wiedziałam, że chce dla mnie dobrze, i że na pewno mnie nie skrzywdzi. Wtedy moje życie tak właśnie wyglądało – opierało się głównie na zaufaniu do innych ludzi. Dzięki temu czułam się bardzo bezpiecznie. To co nas blokuje we wszelkich działaniach to głównie strach. A ja nie czułam tego strachu, bo miałam w około siebie ludzi, którzy pozwolili mi uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. No i kiedy Beata powiedziała, że wszystko będzie ok, pomyślałam „wchodzę w to”!

P.O.: Pamięta Pani ten moment, kiedy po raz pierwszy od wypadku wzięła do ręki mikrofon? Pomyślała Pani „Uff, nadal jestem dobra i daję radę”?

M.K.: Ja nigdy nie myślałam o sobie, że jestem dobra. Zawsze byłam wobec siebie bardzo wymagająca. To wynika i z mojego wychowania, i z charakteru. Mam problem z poczuciem własnej wartości. Zwłaszcza jeśli chodzi o moją pracę. To jest bardzo męczące, bo człowiek nigdy nie wie kiedy powiedzieć „stop”. Zawsze chciałoby się lepiej i lepiej. A pewnych rzeczy zwyczajnie nie da się przeskoczyć.

P.O.: W czerwcu 2012 roku odbyła się premiera Pani płyty „Ocalona”. Skąd pomysł na taki tytuł krążka?

M.K.: Od piosenki „Ocaleni” i początkowo taki miał być tytuł płyty. Materiał na tej płycie jest bardzo osobisty, bardzo dużo mówię na niej o sobie, dlatego stwierdziłam, że „Ocalona” bardziej pasuje do treści, która znalazła się na krążku. Myślę, że to jest taki mój dziennik, który w tamtym czasie pisałam. Po konsultacjach z różnymi osobami doszłam do wniosku, że najlepiej będzie zatytułować płytę „Ocalona”.

P.O.: Pani czuje się ocalona?

M.K.: Tak.

P.O.: Rok 2012 był wyjątkowy i bardzo intensywny. Wtedy właśnie była „Bitwa na głosy”. Została Pani trenerką drużyny z Łodzi. Co dał Pani udział w tym programie? Drugi raz zdecydowałaby się Pani na udział w takim show?monika4 sporteuro

M.K.: Dzisiaj myślę, że nie, ale nie dlatego, że żałuję. Z perspektywy czasu myślę, że udział w programie był bardzo dobrym posunięciem i było mi to potrzebne w tamtym okresie. Po pierwsze udowodniłam sobie, że rzeczywiście mogę wrócić i stanąć na scenie na równi z innymi artystami, i nie mieć kompleksów z tego powodu, że jestem na wózku. To z pewnością miało silny wpływ na inne osoby, które takich wzorców poszukują. Myślę, że gdyby ten mój udział w programie oceniać w kategoriach edukacyjno-misyjnych to miał on dużą wartość – dla mnie samej i pewnie dla wielu innych osób. Wiele pozytywnych rzeczy się później wydarzyło. Natomiast był to dla mnie przepotworny stres, a ja nie lubię się stresować (śmiech). Ta nerwówka bardzo mnie spalała, może przez to, że mam tę cholerną empatię, która czasami mnie dobija. Nie chciałam zawieść uczestników, bo wiedziałam, że mają bardzo duże oczekiwania, i że wkładają wiele wysiłku fizycznego i psychicznego, by nie odpaść z programu. Początkowo nie byłam pewna czy podołam temu fizycznie. Zapewniano mnie, że nie muszę poświęcać próbom do występów na żywo tak dużo czasu jak sami uczestnicy, ale kiedy już w to weszłam, nie wyobrażałam sobie, że może mnie z nimi nie być. Wkładaliśmy w ten program sto pięćdziesiąt procent zaangażowania i świadomość tego, że można odpaść była straszna. Wiedziałam, że to tylko zabawa, ale jak widziałam jak oni płaczą, kiedy odpadliśmy to naprawdę ciężko to przeżyłam. Ja chyba się nie nadaję do takich rzeczy. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że tak będę to przeżywać. Absolutnie tego nie żałuję, po prostu wiedząc już jak to wygląda, chyba drugi raz już bym się nie zdecydowała. Niemniej jednak to był rewelacyjny czas w moim życiu.

P.O.: Dostała Pani dawkę energii od tych dzieciaków?

M.K.: Jasne! Przyglądałam się im z wielką ciekawością. Młodzi ludzie, którzy mają zupełnie inne podejście niż to, które ja znam. To są „dzieci castingów”. Podziwiałam ich za determinację, za to, że przyjmują porażki ze stoickim spokojem. Jestem pewna, że gdybym raz poszła na casting i usłyszała, że się nie nadaję to już bym się z tego nie otrząsnęła. A oni, jeśli na jednym castingu usłyszą „nie” to idą na kolejny.

P.O.: Oni mają trochę trudniej, bo w czasach kiedy Pani zaczynała karierę wystarczyło mieć talent. Dziś talent to zdecydowanie za mało, żeby się przebić…

M.K.: Tak. Mało tego, że talent nie wystarczy, to w dodatku nie jest on taki oczywisty. Nie wiadomo co jest talentem a co nim nie jest. Kiedyś zasady były dość jasne. Trzeba było umieć śpiewać, mieć charyzmę i tyle. A teraz zdarza się, że karierę robią ludzie, którzy nie potrafią nic, a Ci zdolni wiecznie czekają na swoją szansę.

P.O.: Po tylu latach na scenie nadal towarzyszy Pani trema przed występem?

M.K.: Zawsze! Mniejsza lub większa, ale trema jest. Kiedy jest duża presja, na przykład przed występami w Opolu jest ona wręcz paraliżująca. Występy w Opolu jeszcze z zespołem wiązały się z taką tremą, z którą nic się nie mogło równać. Kiedy występowałam tam jako solistka już po wypadku, było trochę lepiej, jednak i tak towarzyszył mi ogromny stres.

P.O.: W zespole jest trudniej?

M.K.: Zdecydowanie. Kiedy występowaliśmy w Opolu razem z Varius Manx, była duża presja, żeby wygrać. Każdy kto startuje w konkursie chce wygrać za wszelką cenę, bo to często stanowi o „być albo nie być” na rynku muzycznym. Kiedy ma się ten hit i tą nagrodę, to ma się też koncerty. Dlatego oczekiwania są ogromne. Kiedy występuje się solo, ma się świadomość tego, że pracuje się samemu na siebie i jeśli nie wyjdzie, to nikt nie będzie miał pretensji.

P.O.: Mówi Pani o tremie, o empatii, a zdecydowała się Pani stać częścią zespołu, który miał bardzo ugruntowaną pozycję w branży. Tajemnicą poliszynela było, że Robert Janson, to mówiąc kolokwialnie „żyleta”. Nie bała się Pani, że nie podoła oczekiwaniom zespołu?

M.K.: Ja byłam za młoda, żeby tak szczegółowo to analizować. Mnie się zdawało, że złapałam Pana Boga za nogi, i weszłam w to z całym dobrodziejstwem inwentarza. Kompletnie nie zdawałam sobie sprawy jak to wygląda od środka. Miałam bardzo „dziewicze” i naiwne nastawienie. Potem poznałam co to znaczy prawdziwa presja i trema. Zrozumiałam, że oczekiwania wobec mnie są przeogromne.

P.O.: Były momenty kiedy żałowała Pani, że jest częścią Varius Manx?

M.K.: (cisza) Były momenty dla mnie bardzo trudne. Nie mogę jednoznacznie powiedzieć, że żałuję. Nie wiem jakby potoczyło się moje życie, gdybym nie stała się wokalistką tego zespołu. Może w ogóle bym nie śpiewała? Nie wiem. Ja nie miałam nigdy „parcia na szkło” a to, że zostałam zauważona przez Varius Manx było zupełnym przypadkiem. Myślę jednak, że dobrze się stało. Oczywiście poniosłam kilka nienajlepszych dla mnie konsekwencji, a cena za bycie wokalistką Varius Manx niejednokrotnie była wysoka. Czasami bywałam bardzo rozczarowana i myślałam, że nie tak miało być. Ale naturalnie mam i dobre wspomnienia, szczególnie te z początku współpracy. Generalnie jednak była szkoła życia.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ