Świat z perspektywy artysty

malarz1 sporteuroRozmawiam z Andrzejem Podkańskim – artystą malarzem, moim ojcem. Urodził się w Warszawie. Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku i w warszawskiej ASP, gdzie uzyskał w 1984 r. dyplom na Wydziale Malarstwa u prof. Tadeusza Dominika.

Miał wiele wystaw indywidualnych w Polsce i w Szwecji. Uczestniczył w wielu wystawach międzynarodowych, w Szwecji, Danii, Belgii, Holandii, Francji, Niemczech, USA i Kanadzie.

Jest laureatem prestiżowych nagród na konkursach krajowych i zagranicznych. W ostatnim czasie zdobył Grand Prix na Warszawskim Festiwalu Sztuk Pięknych w 2006 r. Jest również zdobywcą prestiżowej nagrody Dzieło Roku 2007.

– Nie od dziś wiadomo, że Twoje malarstwo jest jedyne w swoim rodzaju. Czy mógłbyś opowiedzieć o tematyce swoich dzieł?
– Sądzę, że twórca jest w jakimś stopniu napiętnowany, obciążony tematyką swoich prac. Czuję na sobie wielką presję, która każe mi poruszać się właśnie w takim, a nie innym obszarze zainteresowań.
Ja zawsze malowałem dużymi cyklami. Aby móc się w pełni wypowiedzieć – potrzebuję co najmniej kilkunastu, a z reguły kilkudziesięciu prac. Dla każdego tematu szukam innego języka plastycznego. Trochę jak aktor, inaczej grający komedię, a inaczej – dramat.
Taki rodzaj pracy pozwala mi osiągnąć coś, co potocznie nazywa się świeżością, a także mogę nieustannie się odradzać. Bo artysta jeśli już coś potrafi – musi z tym zerwać, aby stać się jeszcze pełniejszym.

To musi być bardzo trudne i stresogenne?
– Rzeczywiście, w życiu artysty stresów nie brakuje… Ulubiony malarz mojej młodości, Jerzy Nowosielski mawiał, iż prawdziwy twórca może czuć, że jest albo najlepszy, albo najgorszy.
Ale nigdy średni. On sam, kiedy już umiał rysować prawą ręką – próbował lewej. Aby nie zwyciężyła łatwość, musi być opór materii, który jest źródłem tak nerwów jak i radości.

Powróćmy zatem do niszczenia tego, co już się potrafi i do twoich cyklów obrazów.
– No właśnie… Kiedy na przykład obrazy z ważnego cyklu „Rodzina” szły mi za łatwo, czułem, że należy skończyć serię, aby nie powielać samego siebie.  Następuje wtedy okres pełen niepewności, napięcia. Niektórzy popadają wtedy w depresję. Różnie to bywa i różną cenę za bycie nieustannie wrażliwym płacą artyści.

Istotnie – można by napisać grube tomy mówiące o artystach wpadających w depresję, alkoholizm itp. Znaleźć takich artystów możemy w każdym kraju.malarz3 sporteuro
– Tak, to właśnie ta cena… Tylko niektórzy wybrańcy bogów umierają młodo…
Tak więc, gdy już byłem zmęczony egzystencjalnym klimatem  „Rodziny”, przeszedłem nie bez problemów do czegoś zupełnie innego, odmiennego – do malowania pejzaży.

Tak po prostu stawiałeś przed motywem sztalugi?
– Nie, już od dawna tego nie robię. Tak czyniłem, gdy miałem 18 lat. Teraz powietrze, wiatr, zapachy i bogactwo koloru niejako zmuszały mnie do malowania obrazu w istocie abstrakcyjnego, będącego transpozycją doznań zmysłowych. W pracach zacząłem stosować piasek, wymyślne faktury i tym podobne elementy, których nie było, nie mogło być w skupionej, przesyconej specyficznym światłem – malowanej „przedstawieniowo” –  „Rodzinie”.

A inne cykle obrazów?
– Gdy się bardziej zastanowić, to właściwie maluję rodzaj swojego życiorysu. Za pierwszym razem w Warszawie nie dostałem się na ASP. Zacząłem studia na malarstwie w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku w 1978 roku. Tam – jeszcze przed okresem Solidarności – pojawiły się obrazy inspirowane wydarzeniami grudnia 1970 roku.  Jakieś cierpiące postacie, mosty, stoczniowe żurawie, trumny. Wszystko w ograniczonej skali barwnej, plakatowe. Zamiast chodzić na uczelnię wolałem łazić po ulicach niedaleko portu, skąd przynosiłem różne szkice.
Powstawały prace z robotnikami, zgarbionymi, idącymi rano do stoczni. Byli zmęczeni, przygarbieni, mieli na pewno w teczkach boczek i kaszankę na drugie śniadanie. A na końcu długich murów czekało ich światło emanujące z dźwigów stoczniowych. Dziś widzę, że było to chyba światło nadziei, która nie wszystkim się spełniła… Tych obrazów nie dano mi wystawić na wystawie końcowej. Jeździłem z nimi do Krakowa, do Jerzego Nowosielskiego, którego pochwałami karmię się do dzisiaj…

To niezwykle interesujące, choć nie bardzo lubisz mówić o tamtych czasach.
– Rzeczywiście… Tym bardziej, że inaczej wyobrażałem sobie Polskę, o którą walczyli ci, których rysowałem pod murami stoczni…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ