Po prostu Masza

Masza jest Rosjanką mieszkającą w Polsce. Robi doktorat, uczy Polaków rosyjskiego, pokazuje naszym rodakom piękno swej ojczyzny. Skupia się na tym, co łączy, a nie dzieli. Była inicjatorką protestów pod ambasadą Rosji, kiedy wybuchł trwający wciąż konflikt. Miłośniczka kultury żydowskiej, fanka Gagarina, jeździ na hulajnodze i zaraża wszystkich wkoło swym pozytywnym nastawieniem do świata i ludzi.

facebook.com

Sądzisz, że Ciebie jakoś inaczej wychowano, czy masz inną wrażliwość? A  może jednak to, że tyle lat spędziłaś poza krajem, w Polsce, pozwoliło Ci się inaczej ukształtować i inaczej patrzeć na rosyjską rzeczywistość?

Dużo zawdzięczam Polsce, ale aż tyle we mnie nie zmieniła. Nie miałam jakiegoś diametralnie innego zdania niż teraz. Nie uważałam przyjeżdżając do Polski, że Rosja to  najlepszy kraj, który wszystkich wyzwala, myślałam podobnie jak teraz.


Pierwszy raz przed ambasadę wyszłaś sama?

Tak, sama. Potem dołączyła do mnie jedna dziewczyna, później inni Rosjanie. Pokazano to  tak, że nie ma innych Rosjan, którzy mogliby i chcieliby protestować tak jak ja. Więc już drugiego dnia wyszła Julia, żeby pokazać, że nie jestem sama, że są też inni, podobnie myślący Rosjanie. Właściwie nie było tam nas za wiele – w najlepszych chwilach jakieś 5  osób. Ostatnio też jeszcze wyszłam, znów sama. Wróciłam z wakacji, tam się nieco zdystansowałam do tego wszystkiego. Ale po powrocie znów mnie uderzyły te wszystkie doniesienia, ta mnogość informacji, nie do końca wiadomo, co się tak naprawdę dzieje. Wszyscy czekają na jakieś konkretne rozwiązania, na jakąś taką kropkę nad „i”, jest niepewność i poczucie, że to jeszcze nie jest prawdziwa wojna. Każdy ma jakieś wyobrażenie wojny jako wjazdu czołgów, wojska, jakichś ataków, a teraz jest jakoś tak niekonkretnie. Długo już to wszystko trwa, wszyscy są już tym zmęczeni. Dla mnie też już było tego za dużo i dlatego wyszłam ponownie pod ambasadę z napisem, po prostu: „Dość!”. Dołączyła do mnie moja uczennica, którą uczę od pół roku rosyjskiego i mój kolega z  Moskwy. I było to spontaniczne, miłe i jakieś takie terapeutyczne. Staliśmy tak ze 3  godziny i nikt tym razem do nas nie wychodził z ambasady.


Zdziwiła Cię reakcja Polaków na Twe protesty?

To był ciężki okres dla mnie i dla tych, którzy ze mną protestowali i reakcja Polaków była bardzo sympatyczna. Przechodnie pokazywali nam uniesione kciuki, uśmiechali się, machali – to nas bardzo umacniało w tym, co robimy. Bałyśmy się reakcji ambasady i jej pracowników. To był mój pierwszy protest, nigdy wcześniej nie byłam jakoś zaangażowana politycznie. Pomagały nam te miłe gesty Polaków, na przykład było jednego dnia bardzo zimno i jakiś pan przyniósł nam ciastka. Dziwią mnie tylko ludzie, którzy są z Rosji, żyją w  Polsce już po kilkanaście lat, mówią po polsku, a mają tak bardzo proputinowskie poglądy.


A jak cały konflikt pokazują rosyjskie media?

Jest w tym dużo propagandy, ale jest też na pewno jakaś prawda. Ukraińskie media pokazują to inaczej, a polskie jeszcze inaczej. Kiedy sprawa dotyczyła tylko Krymu, to było wiadomo, kto zrobił źle, teraz też w sumie tej globalnej winy Rosji nie da się nie zauważyć. Ale teraz jest jakoś trudniej ocenić, co się właściwie dzieje, kto ma jakie racje. Jest straszny szum informacyjny, trzeba bardzo krytycznie to wszystko odbierać, teraz nic tak naprawdę nie wiadomo.


Jesteś filologiem z wykształcenia, robisz doktorat o tematyce żydowskiej. Opowiedz trochę o tym.

W Rosji skończyłam filologię rosyjską, a w Polsce filologię polską. Licencjat pisałam o  Żydach, już wtedy zainteresował mnie ten temat. Podczas badań terenowych odkryłam, jak dużą wartość ma spisanie wspomnień i relacji ludzi. Poczułam wtedy jakąś misję, teraz czuję się bardziej antropologiem niż filologiem. Potem uczyłam studentów w Siedlcach, bardzo mi się podoba nauczanie i współpraca ze studentami, z  niektórymi mam kontakt do dziś. Teraz robię doktorat w Warszawie na Polskiej Akademii Nauk w Instytucie Slawistyki. Piszę o Żydach z Birobidżanu. Jest to stolica Żydowskiego Obwodu Autonomicznego, położona na Dalekim Wschodzie, przy granicy z  Chinami. Tam w 1934 roku powstało takie państwo żydowskie, gdzie do dziś jidysz jest językiem urzędowym. To jest bardzo unikatowe miejsce, napisy są w języku jidysz, ludzie tam żyjący mają wrażenie, że mieszkają tam od zawsze. Duża część z nich wyjechała w  latach 90tych do Izraela, więc ja też po wcześniejszym pobycie w Birobidżanie, udałam się tam ich śladami, żeby zrobić wywiady z tymi ludźmi. Myślałam, że będą to jakieś pojedyncze rozmowy, a okazało się, że są tam prężnie działające środowiska Birobidżańczyków. Zbierają się w grupy, tworzą organizacje, robią imprezy, wydają książki. Przy tym są bardzo otwarci. Nie miałam problemu, by ich odnaleźć i porozmawiać. Bardzo lubię te rozmowy, lubię odkrywać świat tych ludzi i ich losy. Czasem po takich rozmowach czuję się trochę jak ksiądz po spowiedzi, tyle mam w głowie ich historii. Mam nadzieję, że  powstanie z tego coś ważnego.


A są otwarci na takie rozmowy czy musiałaś najpierw zdobyć ich zaufanie, by  zaczęli mówić?

Tak, są otwarci. Nie wiem, czy do końca zdają sobie sprawę, że ich historie są tak niezwykłe i nie zdarzają się każdemu. Mówią o tym, jak jechali do Birobidżanu, na przykład przez miesiąc w wagonach bydlęcych. To nie była zsyłka ani deportacja – oni jechali, bo chcieli. To byli marzyciele i jak już przyjechali, to musieli budować ten swój kraj od zera, nic tam nie było. Często w trakcie takich opowieści przerywają i pytają, czy to naprawdę dla mnie jest ciekawe. Dla nich to jest zwykłe życie i ich codzienność, wszyscy wtedy tak robili.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ