ESKAPIZM

Wyobraźcie sobie abstrakcyjną sytuację. Redakcja. Praca wre. Tu za kilka dni ma wpaść ktoś znany na sesję, tam ważą się losy jakiegoś tekstu. „Puszczamy go teraz, czy później?”, „Nie, z tym poczekamy do wiosny, jak wystartuje sezon – ale bądźcie w kontakcie”, „Słuchaj, a może inaczej”, „O, to jest dobre!”

Nagle puszczane są dwa maile. Jeden do pracowników, drugi do mediów. Oba w niemal identycznym czasie. Pierwszy to informacja prasowa, drugi… wypowiedzenie.

I w mgnieniu oka cały ten pęd traci jakikolwiek sens.

Może dziennikarzem jestem krótko. Pierwszy tekst napisałem 7 lat temu, pierwszy wywiad przeprowadziłem 2 lata później. Nigdy nie byłem dziennikarzem politycznym, nigdy nikt nie zaprosił mnie do telewizji. Nigdy nie pracowałem w tabloidzie, ani nawet w dzienniku. Ba. Od kilku lat nie mam styczności z żadną redakcją. W sensie – miejscem. Od kilku lat nie mam szefa. W sensie… Piszę z domu, z pociągu, z miasta. Piszę o czym chcę – chyba, że nie dostanę zielonego światła. Mogę nieudolnie rymować, a i tak mi za to zapłacą. Bo nie tylko ciężką i potrzebną pracą ludzie się bogacą.

***

Coraz częściej myślę, że naszej pracy mogłoby nie być. W sensie – mojej i kolegów. Nie jesteśmy korespondentami wojennymi, nie pomagamy ludziom wydzierając się na panią burmistrz, bo ktoś od niej kogoś tam udupił. Zajmujemy się wszystkim, głównie rozrywką. Gwiazdami (ale nie tymi, co na niebie), muzyką (ale niekoniecznie tą najwyższych lotów), sportem. A w gruncie rzeczy, jakie to ma znaczenie, czy piłkarzowi przed meczem spalili dom, zabili psa i zerżnęli żonę, która jest kochanką jego kolegi z drużyny? Ważne, że chłop nie trafił w bramkę.

Może Wy, drodzy czytelnicy, jesteście bardziej wrażliwi, macie szerszy pogląd. Ale mam nieodparte wrażenie, że zawsze gdzieś z tyłu głowy wydawcy jest takie jedno wielkie: „W SUMIE…”. „W sumie, po co szanować ludzi, którzy czytają o szybkich samochodach, czy nowej kolekcji butów?”, „W sumie, po co myśleć o rodzinach tych, którzy o tym piszą?” To wszystko oczywiście obok: „ten pisze wolno”, „ten jest tańszy”, „a ten za darmo”.

Pierwszy naczelny PLAYBOYA kilkadziesiąt minut po nieoczekiwanym zamknięciu polskiej edycji tego pisma skomentował: „Włosy stają mi dęba na głowie, gdy zaglądam do redakcji papierowych. Kiedyś liczyły one po 30 dziennikarzy, a dziś po trzech, którzy redagują trzy różne czasopisma, wydawane przez tego samego wydawcę”. Włosy nie tylko staną dęba, ale i na dobre wystrzelą z cebulkami, kiedy tych trzech dziennikarzy będzie dopłacać, byle tylko wykonywać swoją pracę marzeń. W końcu już dobrych kilka lat temu płatne staże doczekały się przewrotnego znaczenia.

***

– Możesz dostawać za tekst tysiąc, dwa tysiące, ale takie pieniądze nie pokryją ci żadnego śledztwa dziennikarskiego – mówił mi Sylwester Latkowski. – Ile kosztuje kilka dni pobytu na wyjeździe? To nie zamknie się w kwocie 100 złotych diety za dzień. Zawsze się do tego dokłada. Dlatego miałem inne zajęcia.

Przypominałem sobie o tym za każdym razem, kiedy wiem, że koszty przekroczą mój zarobek. Ja nie miałem 100 zł diety za dzień. W jednej z firm to było 100 zł na miesiąc.

Czyli „jeden pisze, drugi czyta, trzeci zgarnie”? A może nie zgarnie? A może też robi to dla idei, szpanu, dla siebie? Może też ma kolegów elektryków, hydraulików ze szkoły średniej, którzy myślą, że „temu to się dopiero powodzi”? Może też tak go nie lubią, bo żyje życiem nie swoim, tylko innych? Nie, to niemożliwe. Na takie stado mędrców musi przypaść choć jeden głupek, który potrafi liczyć. Oczywiście tak myślą mędrcy. On potrafi liczyć.

I robi to na tyle sprawnie, że ludzie znają go jako rozdającego darmowe piwo filantropa, przed którym otwierają drzwi nawet BOR-owcy. Mówię Wam. To nic przyjemnego wiedzieć o tym, a jednocześnie czekać od trzech miesięcy na pensję. Spać na materacu, jeść makaron z sosem i zapożyczać się u znajomych, bo przecież trzeba płacić ZUS i podatki. I nie chodzi o to, że nigdy nie miałeś obiecanej umowy o pracę. Nie chodzi o to, że nie chcesz płacić 20 tys. w wypadku złamania nogi. Boss kazał założyć firmę, wszystko dla bossa.

***

To nic przyjemnego spotykać się z milionerami, wiedząc, że za chwilę druga połowa miesiąca. Że zaraz stać cię będzie tylko na zupki chińskie. Jesteś tak znany, że wreszcie dadzą ci catering, ale wciąż tak biedny, że nie zamienisz tego skurwiałego pokoju z karaluchami. Wszystko dla bossa. Boss obiecał podwyżkę.

W końcu pensja ma kawałek, idzie z ledwo dostrzegalnych na mapie wysp. W końcu masz szczęście, że nikt nie pyta cię o CV, skończone kursy, doświadczenie. Tylko to umiesz robić, złapałeś Boga za nogi, pracujesz dla swojego idola. Może nawet twoja firma przeżyje tę jego? Niewykluczone!

W końcu jesteś jednoosobowym przedsiębiorstwem. Tak w pracy, jak w życiu. W końcu przecież na nic innego nie masz czasu.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ