Charles Berg – Brösen – opowiadanie kryminalne na life4style.pl

Mamy dla czytelników life4style.pl opowiadanie Charlsa Berga – „Brösen”. Autor jest znany w Gdańsku jako twórca kryminałów retro z dawnym Gdańskiem w tle. Debiutancka książka Charlesa Begra „Smierć w Oliwie” została wybrana najlepszym kryminałem na lato portalu granice.pl.

Brösen – 14 grudzień 1908 rok, poniedziałek
1. Mroźne powietrze wściekle uderzało w okna sali restauracyjnej w zachodnim skrzydle Kurhausu. Nieliczni zgromadzeni przy stolikach goście jedli śniadanie ignorując nieprzychylną aurę. Większość z nich zdążyła już przywyknąć do porywistych wiatrów i sztormów na Bałtyku, niektórzy nawet zapuszczali się na krótsze lub dłuższe wycieczki po plaży i pobliskim parku. Należeli oni jednak do wyjątków. Większość bowiem preferowała oferowane we wnętrzu lecznicze kąpiele i gimnastykę. Latem proporcje były odwrotne ale zimowe i jesienne miesiące rządziły się zupełnie innymi prawami. Niekiedy bywało tak, że z uwagi na znikomą ilość gości w tym okresie Kurhaus był zamykany, i jedynie otwierano go w ostatni dzień starego roku na potrzeby balu noworocznego.
Siedzący nieco z boku dyrektor zastanawiał się czy nie była to dobra praktyka i nie należałoby do niej wrócić. Gości jednak dopisywali, zajęta była prawie połowa pokoi, co jak na grudzień i szalejący za oknami sztorm było przyzwoitym wynikiem, zwłaszcza, że za dwa tygodnie Kurhaus miał zapełnić się osobami przybyłymi na bal. I gdyby nie to, że większość miejsc została zarezerwowana a do sprzedaży trafiły już bilety dyrektor nie wahałby się ani chwili, a tak tylko nerwowo popijał kawę co chwilę wracając do artykułu w „Danziger Neueste Nachrichten”„Arystokratka umiera w Kurhausie na zapalenie płuc” – głosił szyderczo artykuł. Jakkolwiek sama śmierć zgodnie z opinią lekarza nastąpiła z przyczyn naturalnych, to zapalenie płuc w miejscu, które miało przynosić ulgę osobom cierpiącym na choroby oddechowe nie było dobrą reklamą. Gdyby chociaż Guta de Weiss była jedyną kuracjuszką, która zmarła ostatnimi czasie, tak jednak nie było. Najpierw na zawał serca zmarł Herman Fuchs. Miał on jednak niemal osiemdziesiąt lat i jego śmierć była nieodżałowaną stratą dla rodziny, która znając charakter nieboszczyka owego dnia z utęsknieniem wyczekiwała. Później na swoje życie targnął się Albert Bern. Młodzieniec zwisający z belki pod sufitem i list pozostawiony na stoliku nie budziły niczyich wątpliwości – to było samobójstwo. Tak też opisała to prasa, dodając wątek nieszczęśliwej miłości, zgodnie bowiem z przekazanymi poufnie informacjami list Alberta adresowany był do kobiety. Była to prawda, ale tropiący sensację dziennikarze nie wiedzieli, że ową kobietą była matka chłopaka.
 
Niestety zgony w Kurhausie nie ustały. Po Albercie przyszła kolej na Steffi Brϋhl, pięcdziesięcioparoletnią kucharkę. Oględziny przyniosły jednoznaczną diagnozę – atak serca. No i jeszcze trzy dni temu po krótkiej chorobie zmarła Guta. Dyrektor odłożył gazetę i podniósł filiżankę do ust lekko ją przechylając dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że nie ma w niej już kawy. Odstawił ja na stół i sięgnął do kieszeni po zegarek. Dochodziła godzina 10, za kilka minut miał rozpocząć się poranny obchód. Mężczyzna wstał i skierował się do recepcji.
 
-Panie dyrektorze…. Proszę zaczekać – zawołał pokojowy i dobiegł do mężczyzny. Chłopak z trudem łapał oddech, ale po jego minie widać było, że zdarzyło się coś złego.
-Kto tym razem? – zapytał dyrektor.
-Pokojówka Guty – wydyszał pokojowy.
„Marie Schmidt – przypomniał sobie dyrektor – pokój numer 17, pierwsze piętro, zachodnie skrzydło”.
-Szybko zawołaj lekarza, ja idę do jej pokoju – powiedział mężczyzna kierując się w stronę schodów ale pokojowy szybko go zatrzymał.
-Panie dyrektorze, pokojówkę znaleziono na plaży w pobliżu molo – powiedział chłopak i zgodnie z poleceniem pobiegł po lekarza.
 
Przyczyną śmierci było utonięcie. Tak orzekł hotelowy lekarz, jednak z uwagi na brak świadków mogących jednoznacznie stwierdzić, że w zdarzeniu nie brały udziału osoby trzecie należało zawiadomić policję. Komisarz, który przybył nie miał zastrzeżeń co do raportu lekarskiego i przyczyny zgonu, co więcej byłby nawet skłonny uznać, że skoro na ciele pokojówki nie ma żadnych śladów to do śmierci Marie nie przyczynił się nikt inny i można by ją było zakwalifikować jako nieszczęśliwy wypadek, ewentualnie, o ile znajdą się na to dowody, jako samobójstwo. Jednak pięć zgonów w jednym miejscu, i to w Kurhausie wzbudziło w policjancie ciekawość. Zaczął od rozmów z pracownikami. Podobnie jak w przypadku samobójstwa Alberta komisarz chciał wiedzieć kim była denatka, czy miała jakiś wrogów, albo czy zostawiła jakąś wiadomość w swoim pokoju. Później chcąc ustalić przybliżony czas zgonu rozpoczęły się pytanie o to, co Marie robiła poprzedniego dnia, jak się zachowywała i kto widział ją jako ostatni.
Jak można było przewidzieć nikt nie dostrzegł żadnych zmian w zachowaniu.
 
Zgodnie z relacjami pracowników dziewczyna jak co rano około godziny ósmej po krótkim, samotnym spacerze zjadła śniadanie i udała się do swojego pokoju. Następnie widziano ją przed dziesiątą jak opuszczała Kurhaus, zapewne porządkując resztę spraw swojej zmarłej chlebodawczyni. Wróciła dopiero wieczorem i ponownie najpierw poszła do pokoju. Ostatni raz widział ją kelner, gdy jadła kolację gdzieś pomiędzy dziewiątą a dziesiątą wieczorem. Ponadto wszyscy pytani zgodnie twierdzili, że Marie w Kurhausie nie utrzymywała bliższych kontaktów z żadnym z gości. Ci zresztą sami to potwierdzili albo nie wiedząc o kim mowa, albo bagatelizując tak jej życie jak i śmieć westchnieniem – „Aha, mówi Pan o pokojówce zmarłej pani de Weiss? Ledwo kojarzę, ale mówi pan, że nie żyje? Biedaczka, zapewne załamała się po śmierci swojej pani”. Komisarza takie tłumaczenie raczej nie przekonywało, ale musiał poczekać na dalszy rozwój wypadków. Tymczasowo polecił więc wykonać sekcje zwłok i po sprawdzeniu pokoju Marie opuścił Kurhaus.
 
Wynik przyszedł następnego dnia i jasno stwierdzał, że w płucach zmarłej obecna była woda morska, ponadto w organizmie nie wykryto skutków działania trucizny, na ciele zaś nie było sińców, ran oraz innych śladów mogących świadczyć o tym, że dziewczyna z kimś walczyła. Wniosek mógł być tylko jeden – Marie popełniła samobójstwo.
 
Samobójstwo praktycznie powinno oznaczać koniec śledztwa sprawca bowiem ginął wraz z ofiarą pozostawało tylko zawiadomić rodzinę, uzupełnić kilka dokumentów, podpisać teczkę i zająć się kolejną sprawą. I zapewne w tym przypadku stało by się podobnie, gdyby nie upór komisarza i dziwne przeświadczenie, że pięć zgonów w przeciągu dwóch miesięcy to znacząco powyżej średniej. Niemniej z uwagi na jednoznaczny raport lekarza śledztwo nie mogło się dalej toczyć – przynajmniej oficjalnie. Co jednak, gdyby tajemniczym zgonom w Kurhausie przyjrzał się ktoś inny? Komisarz doskonale pamiętał niedawną sprawę śmierci grafa von Sterna i nazwisko kapitana policji, który pomógł rozwikłać tą zagadkę. Był jednak pewien problem radca policyjny – przełożony komisarza, pomimo zasług Holtza nie chciał angażować w sprawę kostrzyńskiego policjanta, bo jak stwierdził „żadnej sprawy nie ma”. Komisarz nie zamierzał jednak dać za wygraną i swoimi wątpliwościami podzielił się z dyrektorem Kurhausu.
 
-Morderstwa? – zdziwił się dyrektor po usłyszeniu sugestii policjanta.
-Nie wiem – odparł komisarz – ale sam Pan przyzna, że niektóre zgony wydają się nietypowe.
 
-Może. Sam nie wiem. Nie jestem lekarzem skąd mam wiedzieć jaka śmierć jest typowa a jaka nie. Zmarłych badali przecież lekarze, czyżby się mylili?
-W sprawie grafa von Sterna też początkowo sądzono, że śmierć była wynikiem ciężkiej choroby wrzodowej.
-Tak, pamiętam komisarzu też czytuje gazety, ale co to ma wspólnego z utopieniem się pokojówki czy atakiem serca kucharki, o zapaleniu płuc Guty de Weiss nie wspominając.
 
Policjant nie wiedział jak odpowiedzieć. Miał wspomnieć o przeczuciu, dużej ilości zmarłych w krótkim czasie, o pomyłkach lekarskich? Nie, to nie miałoby sensu. Zamiast tego powiedział: -Gdyby jednak zmienił pan zdanie prosiłbym o kontakt – po czym wręczył dyrektorowi kartkę z zapisanym numerem telefonu i adresem. Tydzień później przyszedł telegram, a dzień przed wigilią w Kurhausie w towarzystwie komisarza zjawił się kapitan Holtz.
 
Dyrektor serdecznie przywitał obu policjantów naprędce przekazując im informację o kolejnym zgonie.
 
-Proszę nie zrozumieć mnie źle komisarzu, nadal uważam, że to po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności. W końcu Georg cierpiał na chorobę św. Walentego i czasami miewał ataki padaczki, najwidoczniej ostatni atak był bardzo gwałtowny i doprowadził najpierw do zadławienia a następnie do śmierci.
-Tak uważa lekarz hotelowy? – zapytał Holtz.
-Tak, ale jego diagnozę potwierdził też lekarz ze szpitala miejskiego.
-Podobnie było z innymi zgonami? – dopytywał policjant.
-Tak. Jesteśmy przecież Kurhausem, i skoro mamy własnego lekarza to najpierw on bada wszystkich pacjentów. Oczywiście w trudniejszych przypadkach albo przy zgonach zawsze wzywamy innego specjalistę, zazwyczaj ze szpitala miejskiego w celu zasięgnięcia drugiej opinii.
-Całkiem roztropnie – przyznał komisarz.
-Rzeczywiście – dodał Holtz – rozumiem również, że w przypadku ostatnich zgonów było podobnie –
Dyrektor potaknął więc policjant kontynuował – i za każdym razem były to inne osoby, czy też zawsze zjawiał się ten sam lekarz?
-Niestety nie wiem kapitanie – odparł nieco zakłopotany dyrektor – ale cała nasza dokumentacja medyczna jest do pana dyspozycji. Uprzedziłem również obsługę, że zapewne będzie pan chciał z nimi porozmawiać. Ja również jestem do pańskiej dyspozycji. Tymczasem zapraszam, pański pokój powinien już być gotowy.

Wraz ze zbliżającymi się świętami i końcem roku w Kurhausie pojawiało się coraz więcej gości. Zajętych już było prawie trzy czwarte pokoi, a reszta została dawno zarezerwowana. Kapitan był ciekaw czyja rezerwacja musiała zostać odwołana, żeby mógł przez kilka dni zamieszkać w Kurhausie. Zapytany o to dyrektor wymijająco odpowiedział, że ostatnio pojawiło się kilka wakatów. Przeglądając informacje o osobach, które ostatnio zmarły Holtz wiedział już o co chodziło. Pokój w którym miał spać należał do Alberta Berna – młodego samobójcy. Będąc niejako na miejscu zbrodni kapitan dokładnie obejrzał cały pokój, a zwłaszcza belkę na której powiesił się chłopak. Oprócz lekkiego śladu na belce – nieco ciemniejszej poprzecznej pręgi na farbie – w pokoju było czysto. Nie było w tym nic dziwnego, w miejscu utrzymującym się z kuracjuszy i przyjezdnych, wolny pokój byłby stratą pieniędzy.

Zapewne zaraz po potwierdzeniu samobójstwa wszystko zostało tutaj dokładnie sprzątnięte i odświeżone i jedynie wprawne oko zawodowego policjanta dostrzegło miejsce, gdzie przyczepiony był sznur na którym zawisł Albert. No właściwie nie był to sznur, wówczas farba byłaby zdarta, Bern powiesił się na prześcieradle, a ono jedynie przeszlifowało farbę nieco zmieniając jej odcień. Równie znikomy był ślad na szyi chłopaka i jedyną anomalią mógł wydawać się fakt, że ślad po prześcieradle biegł dookoła całej szyi, rzecz typowa raczej dla zabójstw. Holtz nie był jednak przy oględzinach zwłok i póki co zapisał tą uwagę niejako na marginesie jako potencjalny trop do weryfikacji. Nie była to jedyna notka. Obok widniała konieczność sprawdzenia listu pożegnalnego oraz ewentualnych beneficjentów śmierci. To ostatnie widniało przy wszystkich nazwiskach. Była jeszcze jedna rzecz, którą kapitan musiał przeanalizować – czy coś łączyło zmarłych.

Tak więc zamiast radować się zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia, albo chociażby wesoło padającymi za oknem płatkami śniegu Holtz nieustannie pokonywał korytarze Kurhausu przemieszczając się pomiędzy gabinetami dyrektora, lekarzy i recepcją – przeglądając historię chorób, meldunki gości czy też po prostu wypytywał pracowników o konkretne osoby, bądź też czy przypominają sobie co robili danego dnia. Zbieranie materiałów i strzępków informacji było żmudne, jednak w zaistniałych okolicznościach nie było innego wyjścia. Oficjalnie przecież wszystkie zgony nastąpiły bez udziału osób trzecich. Gdyby jednak założyć inaczej należałoby sprawdzić, kto tak z gości, jak i z obsługi był obecny w dniach, gdy umierały poszczególne osoby. Następnie sprawdzić, czy w okolicach dnia śmierci w Kurhausie nie kręciły się osoby z zewnątrz albo krewni lub znajomi pensjonariuszy, którzy zmarli. Pytania można by było jeszcze długo mnożyć ale istniało jedno zasadnicze, które determinowało inne – jeśli wszyscy zmarli zostali zamordowani, to ilu było morderców?

„Ilu było morderców?” – to pytanie cały czas tkwiło w głowie Holtza nie pozwalając mu skupić się na przeglądanych akurat aktach medycznych. Jeżeli był tylko jeden wystarczyło tylko znaleźć wspólny element łączący wszystkich gości, którzy ostatnio zmarli. Jeżeli morderców było więcej, do każdego zgonu należałoby podejść indywidualnie. „A co jeśli to nie były morderstwa?” – zapytał sam siebie kapitan i spojrzał na swoje notatki. Wydawałoby się to absurdem, ale może niektóre osoby opuściły ten świat bez jakiejkolwiek pomocy? Jak więc wyglądały ich śmierci? Zgodnie z informacjami przekazanymi przez dyrektora Kurhausu pierwsza śmierć nastąpiła 9 listopada. Zmarł wówczas mający 79 lat Herman Fuchs. Zgodnie z karta pacjenta wieczorem poprzedniego dnia mężczyzna skarżył się na nudności oraz biegunkę, podczas swojego pobytu miewał już podobne dolegliwości, lekarz przygotował więc napój, w którego skład wchodziło słodkie czerwone wino, woda i miał węglowy. Chcąc sprawdzić czy kuracja przyniosła skutek rankiem do pokoju zapukał lekarz. Drzwi były zamknięte, ale nie zakluczone, gdy więc Herman nie odpowiedział na pukanie lekarz wszedł do środka i zobaczył, leżącego na ziemi staruszka. Po dokładnych oględzinach stwierdził, że przyczyną śmierci był zawał serca, a mężczyzna leżał na ziemi, gdyż najprawdopodobniej w nocy obudził go silny ból w klatce piersiowej, spróbował więc wstać z łóżka i wezwać pomoc. Do takich samych wniosków w swoim raporcie doszedł również Fridrich Bergman przysłany ze szpitala miejskiego lekarz. Wobec zgodnych opinii lekarskich oraz braku podejrzeń członków rodziny co do nienaturalność zgonu sekcji zwłok nie wykonano. Nie przeprowadzono jej również po śmierci Alberta 15 listopada. Wyraźny ślad na szyi wisielca, brak innych obrażeń oraz pozostawiony na stole list wydawały się wystarczającymi dowodami dla wszystkich.

Więcej pytań przyniosła śmierć kucharki – Steffi Brϋhl. W jej karcie również jako przyczyna zgonu widniał zawał serca. Potwierdzali to dwaj pomocnicy obecni przy pięćdziesięciotrzyletniej kobiecie. Jak zeznali, a ich relację całkowicie się pokrywały, 2 grudnia około południa kucharka zaczęła się skarżyć na pogodę, mówiąc, że przez te ciągłe wichury i deszcze bolą ja stawy. Narzekała też na trudności z oddychaniem. Podeszła więc do jednej z szafek, z której wyjęła małą butelkę, odkręciła ją i wzięła łyk. Kilka minut później, w czasie gdy tłumaczyła swoim pomocnikom co maja przygotować nagle zaniemówiła. Z trudem łapała oddech więc usiadła na stołku po czym łapiąc się za klatkę piersiową osunęła się z siedziska na ziemię, a na jej ustach pojawiła się krew. Jak tylko jeden z pomocników otrząsnął się z chwilowego szoku pobiegł po lekarza. Ten poprosił o szczegółowe opisanie całej sytuacji, i jak tylko usłyszał o butelce założył, że doszło do otrucia. Zawiadomiono policję i wykonano sekcje zwłok, przebadano również zawartość butelki. Wyniki zaskoczyły wszystkich. Po pierwsze w buteleczce była najzwyczajniejsza w świecie Sherry bez śladu trucizny, co potwierdzono zarówno w laboratorium jaki i podając napój zwierzętom. Po drugie krew, która pojawiła się na ustach pochodziła z płuc – Steffi chorowała bowiem na suchoty, co wyjaśniało również problemy z oddychaniem. Tak więc po wykluczeniu trucizny uznano, że kucharka zmarła na zawał – badanie serca tylko to potwierdziło.

Zupełnie innym przypadkiem była śmierć 35 letniej Guty de Weiss, która nastąpiła 11 grudnia po kilkudniowej chorobie. Cały przebieg począwszy od gorączki, poprzez majaczenia i zwidy, a skończywszy na wyraźnym zaczerwienieniu klatki piersiowej uznano za następstwa zapalenia płuc. Zaczęło się od niedoleczonego przeziębienia, z którym Guta przybyła do Kurhausu na początku grudnia. Od razu trafiła pod opiekę lekarza, który zalecił jej ciepłe kąpiele i wypoczynek oraz witaminy. Arystokratka nie zastosowała się jednak w pełni do tych sugestii i wielokrotnie, pomimo nieprzychylnej aury widziano ją, jak spaceruje po okolicznym parku albo stoi na molo. Kobieta twierdziła, że spacery i świeże powietrze pomagają jej na migreny. Niemniej jednak od momentu przyjazdu jej stan nie dość, że się nie polepszył to wyraźnie się pogorszył. 8 grudnia lekarz zabronił jej ruszać się z łóżka i podał jej leki. Równocześnie wezwano też innego lekarza, który postawił diagnozę – zapalenie płuc i uznając, że w Kurhausie opieka jest wystarczająca nie zaproponował przeniesienia do szpitala miejskiego. Pomimo leków i przestrzegania zaleceń medyków Guta zmarła. Z uwagi na zgodną opinię lekarzy poprzedzoną wcześniejszym rozpoznaniem sekcji zwłok nie przeprowadzono.

Zrobiono to w przypadku Marie Schmidt osobistej pokojówki Guty, która trzy dni po swojej chlebodawczyni popełniła samobójstwo rzucając się w morskie fale. Dlaczego ta dwudziestojednolatka miałaby targnąć się na swoje życie nie wyjaśniono, jednak brak śladów na ciele oraz obecność wody morskiej w płucach świadczył o tym, że zgon nastąpił w Bałtyku, a zmarła przed znalezieniem się tam nie stawiała oporu. W grę teoretycznie mógłby jeszcze wchodzić nieszczęśliwy wypadek – pośliźnięcie się na mokrych deskach mola i wpadnięcie do wody, ale nikomu wówczas nie przyszła do głowy taka ewentualność. Z resztą i tak nic by ona nie zmieniła, nie byłoby to morderstwo, sprawa więc i tak zostałaby zamknięta.

Listę denatów zamykał zmarły 22 grudnia czterdziestodwuletni Georg Hewelt. Akurat jego śmierć wydawała się najbardziej normalna z grona wszystkich dotychczasowych. Niektórzy nawet dziwili się, że pomimo swojej przypadłości dożył swojego wieku, kiedy więc nastąpił atak padaczkowy w wyniku, którego doszło do zadławienia się własnym językiem nikt nawet nie pomyślał o robieniu sekcji czy wzywaniu policji. Dyrektor chcąc jednak uniknąć niepotrzebnego rozgłosu, a zarazem chcąc się zabezpieczyć zgodził się na obecność policjanta. Kiedy jednak kapitan Holtz zjawił się w Kurhausie ciała wszystkich nieszczęśników znajdowały się w grobach, no może poza Georgiem, który zapewne był jeszcze w kostnicy. Dzisiaj jednak było już za późno na jakiekolwiek wizyty, tamtejsi pracownicy, podobnie jak i inni mieszkańców Cesarstwa zasiadali już do wigilijnych kolacji. Kapitan ubrał drugi z zabranych – bardziej elegancki – garnitur i zszedł do jadalni, gdzie zapracowani kelnerzy kończyli roznosić dania. Jeden z nich widząc policjanta podszedł do niego i zaprowadził do małego dwuosobowego stolika. Nieco z boku stała orkiestra przygrywając świąteczne melodie.

Dwa świąteczne dni minęły kapitanowi na rozmowach z obsługą Kurhausu i co niektórymi gośćmi. Umiejętność gry w wista czyniła z niego cenionego kompana dając policjantowi szansę na niezobowiązujące rozmowy o innych kuracjuszach zarówno tych żyjących jak i zmarłych. Rozmowy, a raczej wymiana zasłyszanych plotek nie wnosiły kompletnie nic nowego. Najzwyczajniej osoby, z którymi Holtz grywał w karty nie znały osobiście nikogo z ostatnio zmarłych. Również dyrektor i kelnerzy potwierdzili, że zmarli nie utrzymywali kontaktu z innymi kuracjuszami, poza oczywiście osobami z którymi przyjechały tak jak Guta de Weiss czy Georg Hewelt. Pierwsza zabrała swoją pokojówkę, mężczyzna przyjechał natomiast z żoną.

Co dalej? Umierali przeważnie w nocy, we własnych pokojach. – No właśnie nie wszyscy – przyszło na myśl kapitanowi – Marie Schmidt utonęła w Bałtyku, a Steffi Brϋhl zmarła w kuchni. – Byli chorzy przed przyjazdem do Kurhausu – wpadł na kolejny pomysł Holtz, i od razu musiał przyznać, że tutaj też się mylił. Pokojówka była zdrowa, podobnie jak Albert. Teoretycznie o chorobie kucharki – gruźlicy również nikt nie wiedział, co innego o jej problemach ze stawami. A co z Gutą? Niby była chora, ale lekarze jej dolegliwość określili jako lekkie przeziębienie, no chyba, że za chorobę uznać migrenę, która chociaż dokuczliwa sama w sobie nie jest śmiertelna – bierze się jednak lekarstwa, żeby ją złagodzić. Pozostali chorzy, też brali lekarstwa. Tak wynikało z ich dokumentacji medycznej. Steffi smarowała stawy wyciągiem z ziół, Herman na swoje problemy z trawieniem pił sporządzony przez lekarza napój, a Georg zażywał tabletki mające łagodzić ataki padaczkowe.

Oczywiście środki lecznicze zostały przebadane i nie wykryto w nich szkodliwych substancji, nie przebadano jedynie tabletek zażywanych przez Georga Hewelta. Wobec zmarłego miano również nie przeprowadzać sekcji zwłok. Holtz doskonale zdawał sobie sprawę, że z perspektywy rodziny i lekarza całość wyglądała jak zwykły wypadek, dość częsty przy tej chorobie, on wolał jednak mieć pewność, niż zadowalać się domysłami. Żeby jednak przeprowadzić sekcję musiał zdobyć zgodę żony zmarłego, a okres świąteczny niezbyt nastrajał do tego typu rozmów. Kapitan postanowił odłożyć tą rozmowę na niedzielę 27 grudnia, wówczas będzie mógł następnego dnia zlecić wszystkie badania.

Zlecić badania i czekać. Jeżeli Hewelt zmarł dzięki pomocy osób trzecich będzie miał punkt wyjścia, co jednak jeżeli patolog niczego nie znajdzie? Zresztą cały czas w głowie kapitana krążyło pytanie – czy, zakładając umyślne morderstwa, poszczególne zgony są ze sobą powiązane, czy też stanowią odrębne przypadki?

Pierwszą odpowiedzią jaką usłyszał Holtz było – „Jak pan śmie!” – następnie po dodatkowych wyjaśnieniach wdowa zapytała – „Czy to konieczne?”, by ostatecznie zgodzić się na sekcję zwłok. Tym samym już w poniedziałek rano kapitan mógł przesłać prośbę o oględziny wraz z wszelkimi informacjami o możliwych nieprawidłowościach. Poprosił również o sprawdzenie lekarstw, które brał Hewelt. Następnie wykonał dwa telefony i wyszedł. Przed Kurhausem stała pusta dorożka. Kapitan zamachał do woźnicy, a gdy ten podjechał policjant wsiadł rzucając adres prezydium policji.

Komisarz – uprzedzony telefonicznie, czekał w swoim biurze.

-Proszę siadać kapitanie – powiedział zapraszając Holtza do środka.
-Dziękuję – odparł policjant i usiadł na krześle naprzeciwko komisarza.
-Wspominał pan, że potrzebuje dodatkowych informacji o zmarłych, zwłaszcza tych, którzy popełnili samobójstwo, prawda?
Holtz skinął głową, komisarz więc kontynuował:
-Niestety nie za bardzo umiem panu pomóc. W żadnej z tych spraw nie było szeroko zakrojonego śledztwa dysponujemy więc jedynie szczątkowymi materiałami.
-Proszę więc podzielić się tym co pan wie.
-Dobrze, zacznę od chłopaka. Albert był studentem prawa na Albertus-Universität Königsberg. Miał 22 lata i z tego co udało się ustalić pochodził z zamożnej rodziny, a przynajmniej jego matka. Kto był jego ojcem nie wiadomo. Zapytana o to Frau Bern odpowiedziała, że to nieistotne. Nie wiadomo jednak czy to prawda. Podobno Albert często kłócił się ze swoją matką krzycząc, że prowadziła tak rozwiązły tryb, życia, że pewnie sama nie wie, który z jej kochanków może być jego ojcem. W liście pożegnalnym napisał zaś o tym, że ma już dość takiego życia i chce uciec jak najdalej od niej, i od całego tego świata.
-Nie napisał, że chce umrzeć, ani, że opuszcza ten świat lub się żegna ze wszystkimi?
-Proszę samemu spojrzeć – odparł komisarz wręczając Holtzowi kopię listu.
Kapitan szybko przebiegł całość wzrokiem i zapytał:
-Czy gdyby nie znaleziona Alberta wiszącego na belce w swoim pokoju pomyślałby pan komisarzu, że jest to wiadomość pozostawiona przez osobę pragnącą zakończyć swoje życie?
-Nie, pomyślałbym raczej, że to list pożegnalny od osoby, która planuje wyjechać gdzieś daleko. Wie pan jednak doskonale kapitanie, że samobójcy nie zawsze kierują się logiką.
-Raczyłbym się nie zgodzić. Targnięcie się na swoje życie albo jest czynem zaplanowanym, albo popełnianym całkowicie spontanicznie pod wpływem emocji. Napisanie listu wydaje się czymś celowym, zaplanowanym. Dodatkowo zastanawia mnie, dlaczego użyto prześcieradła, a nie liny.
-Chyba nie rozumiem dokąd pan zmierza? Po co chłopak miałby zabierać ze sobą linę? Na miejscy było przecież tyle rzeczy, które mógł wykorzystać zamiast sznura, w ostateczności mogły to być spodnie, koszula lub pasek.
-Tak, dlaczego więc użyto prześcieradła? Nie jest zbyt oczywiste, nie zawsze wytrzyma, trzeba je podrzeć albo przynajmniej zwinąć, żeby zrobić z niej stryczek – inaczej mówiąc jest kłopotliwe. Ma jednak pewną zaletę jest gładkie i nie zostawia wyraźnych śladów.
-Lekarz jednak wykluczył uduszenie i chociaż zauważył nietypowe położenie jakieś bruzdy na szyi Alberta, to uznał, że odpowiada ona położeniu sznura, czyli w tym wypadku prześcieradła, oplatającego szyję zmarłego. Sprawa została zamknięta jako samobójstwo i jeżeli nie ma pan nowych dowodów, albo winnego póki co taka pozostanie.
-Rozumiem – skwitował Holtz – czy mógłby pan komisarzu w takim razie opowiedzieć mi o Marie?
Komisarz sięgnął po jedną z leżących przed nim teczek i odchylił okładkę.
-„Marie Schmidt” – zaczął czytać – „Dwadzieścia jeden lat, szatynka, niecały metr siedemdziesiąt, od dwóch lat osobista pokojówka Guty de Weiss, drugiej żony barona de Weiss z Gϋtzkow. Imion rodziców brak. Do 14 roku życia w sierocińcu, następnie rozpoczyna służbę jako pomoc kuchenna, a następnie pokojówka w domu barona. Listów pożegnalnych nie zostawiła, przed śmiercią kontaktowała się jedynie z baronem de Weiss oraz z biurem pogrzebowym, gdzie dopinała wszelkie formalności związane z przewiezieniem jej zmarłej pracodawczyni. Zmarła w wyniku utopienia” – zakończył policjant i zamknął teczkę.
-Żadnych listów, wrogów, miłości, chorych krewnych lub długów?
-Dokładnie – przyznał komisarz – podobnie jak brak obtarć i śladów walki. Jedyne co znaleziono to morska woda w płucach zmarłej, nie muszę chyba mówić co to oznacza kapitanie?
-Zamknięte śledztwo, prawda?
Policjant skinął głową i westchnął, sam nie za bardzo wierzył w samobójstwo dziewczyny, z faktami jednak nie mógł dyskutować.
-Chciałbym zapytać jeszcze o jedno, komisarzu.
-Bardzo proszę.
-Czy Marie była ładna a Guta de Weiss bogata?
-Fräulein Schmidt była szczupła, zgrabna i chociaż nosiła się skromnie mogła uchodzić za atrakcyjną. Co zaś do drugiej części pytania to odpowiedź brzmi nie, żona barona wywodziła się ze średniego mieszczaństwa, była córką rentiera z Hamburga i nauczycielki śpiewu. Jej prawdziwym bogactwem była uroda i wspaniały głos, chociaż po jej śmierci na koncie barona na pewno pojawi się kilka tysięcy marek. Guta miał bowiem polisę wykupioną przez swojego męża i zanim spróbuje pan wyciągnąć zbyt daleko idące wnioski kapitanie uprzedzam, że oprócz badań wykonywanych przez lekarzy miejskiego i hotelowego dokładniejsze badania, także pod kątem trucizn zleciło towarzystwo ubezpieczeniowe, w którym wykupiona była polisa. Lekarze podtrzymali wcześniejszą diagnozę – ostre zapalenie płuc. Polisę trzeba było wypłacić.
Holtz przez pewien czas milczał zbierając myśli.
-Czy baron miał długi? – zapytał po chwili.
-Kto wie, nawet jeżeli, to w jaki sposób miałby sprawić, żeby jego żona zmarła na zapalenie płuc i to pomimo opieki lekarskiej w miejscu, w którym nawet go nie było? Po drugie zaś, co, poza długami, które mogły wcale nie istnieć miałoby go skłonić do takiego kroku?
 
Policyjne śledztwa miały pewne ograniczenia – pomyślał z żalem Holtz – od stróżów prawa oczekiwano łatwego do zaakceptowania wyjaśnienia. Najlepszym przykładem było samobójstwo. Gdy ktoś targał się na swoje życie ginęła jednocześnie ofiara i sprawca. Nie było winnego do osądzenia, nie było sprawy. Wypełniano kilka protokołów i zamykano śledztwo. A kto o tym decydował? Oczywiście lekarz stwierdzający zgon. To od jego decyzji zależało czy sprawą zajmie się policja. Spora władza, dająca duże pole do nadużyć i tuszowania własnych błędów. Jednak błędy hotelowego lekarza, o ile jakieś były, nie znalazły odbicia w raportach jego kolegów, którzy w protokołach z oględzin oraz sekcji zwłok zgadzali się z jego diagnozami. O medyka z Kurhausu Holtz zapytał również komisarza.
Zgodnie ze słowami policjanta Otto Bucholtz był absolwentem słynnego Friedrich-Wilhelms-Universität w Berline. Początkowo pracował w szpitalu Charité, następnie w Greifswaldzie, a stamtąd w 1905 przyjechał do Gdańska. Członek Towarzystwa Przyrodniczego i Obywatelskiego Korpusu Strzelców. Kawaler. Wiek? Około czterdziestu lat. Brak skarg na leczenie. W aktach policyjnych nie figuruje.
„Aż dziw, że ten wzór cnót obywatelskich nie dostał jakiegoś medalu i nadal był sam” – pomyślał w duchu kapitan. Wiedział jednak doskonale, że w aktach nie ma wszystkich informacji, zwłaszcza w przypadku, gdy policja nie interesowała się daną osobą, a lekarzami interesowano się bardzo rzadko. Niemniej jednak dysponował on wiedzą i środkami potrzebnymi do pozbawienia życia kilku kuracjuszy. Miał też czas i możliwość zatuszowania całej sprawy. Warto byłoby więc dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Dokumentacja miejscowej policji nie była do tego najlepszym narzędziem. Wychodząc więc z gmachu Prezydium kapitan skierował się na pocztę na Langegasse, by wysłać trzy telegramy. Jeden do szpitala w Greifswaldzie, drugi do Charite, a trzeci do policjanta z Berlina, z którym wspólnie studiował. Teraz nie pozostawało nic innego, jak czekać na odpowiedź i wrócić do Kurhausu. Holtz dotarł tam chwile po czwartej po południu i szybko przechodząc ośnieżony podjazd wszedł do środka. Nie tracąc czasu policjant podszedł do recepcji i zapytał o dyrektora.
-Jest u siebie w gabinecie, ale prosił by przez najbliższą godzinę mu nie przeszkadzać, ma spotkanie z Herr Walbergiem – powiedział recepcjonista tak jakby nazwisko gościa wyjaśniało wszystko.
-Z kim? – zapytał policjant zupełnie nie kojarząc nazwiska.
-Z Marcusem Walbergiem -odparł mężczyzna – To jeden z trzech właścicieli tutejszego Kurhausu, a także dawny dyrektor – dodał widząc pytający wyraz twarzy kapitana.
„No tak” – przypomniał sobie Holtz – „Walberg, Reckow i Schmidt”.
-Wiadomo może jak długo Herr Walberg planuje zostać?
-Niestety nie umiem odpowiedzieć, najlepiej jak zapyta go o to pan osobiście, ze swojej strony mogę jedynie dodać, że ostatnimi laty przyjeżdżał do Kurhausu na bal kończący stary rok i wyjeżdżał kilka dni później.
-Bardzo dziękuję za informację i poprosiłbym o przekazanie dyrektorowi, że z chęcią zamieniłbym z nim kilka zdań, o ile znajdzie dla mnie odrobinę czasu.
-Naturalnie – powiedział recepcjonista.
-Tymczasem będę w jadalni, a później, gdyby mnie tam nie zastał zapewne w pokoju – powiedział Holtz i pożegnał się.
Mężczyzna za ladą grzecznie się ukłonił i usiadł na wysokim krześle wracając do przerwanych obowiązków. Policjant zaś skierował się do sali restauracyjnej. Zajął miejsce w głębi i przywołał kelnera zamawiając obiad – sznycel z dorsza wraz z zasmażaną kapustą i kluskami.
-Mam nadzieję, że smakowało? – zapytał dosiadając się dyrektor.
-Dopiero co zamówiłem, więc jeszcze nie miałem okazji spróbować, jak na razie jednak nie mam żadnych zastrzeżeń co do podawanych potraw.
-Bardzo się cieszę kapitanie, że odpowiada panu nasza kuchnia, chyba jednak to nie o niej miał pan zamiar ze mną porozmawiać?
-Wolałbym pomówić w nieco mniej gwarnym miejscu – odparł cicho Holtz i chociaż przy stolikach nie siedziało wielu kuracjuszy, a do gwaru było jeszcze daleko dyrektor szybko zrozumiał sugestię policjanta i zaprosił go do swojego gabinetu po drodze prosząc obsługę, żeby obiad podała u niego.
-Cóż więc zaprząta pańską głowę – zaczął, gdy usiedli już wygodnie w fotelach dyrektorskiego gabinetu.
-Hotelowy lekarz, Otto Bucholtz. Zdaje pan sobie sprawę, że jako jedna z niewielu osób orientował się on w przypadłościach poszczególnych kuracjuszy i mógł im podawać takie środki, które spowodowałyby zgon z pozoru wyglądający jak naturalny.
-Sugeruje Pan, że uśmiercił on cztery osoby? – zapytał powątpiewająco dyrektor – Samobójstwa bowiem odpadają, prawda?
-Nic nie sugeruję, przynajmniej na razie. Dokumentacja medyczna jest bowiem jednoznaczna i jasno wynika z niej, że do żadnego morderstwa nie doszło. Raporty jednak zawsze sporządzał hotelowy lekarz i zawsze mógł coś przemilczeć lub specjalnie skłamać ukrywając własny błąd.
-Herr Bucholtz to doskonały specjalista. W Kurhausie pracuje już od trzech lat, i w tym czasie nasi kuracjusze w żaden sposób nie narzekali na jakość usług medycznych czy fachowość lekarza. Wręcz przeciwnie Otto jest powszechnie szanowany. Zdarza się również, że nasi goście tuż przed przyjazdem pytają czy w zaplanowanym terminie nasz lekarz będzie obecny czy też ktoś będzie go zastępował.
-Rzeczywiście godne podziwu.
-Staramy się, żeby nasza obsługa stała na jak najwyższym poziomie, rzecz jasna nie jest to hotel na miarę tego w Zoppot, czy w Spa, niemniej jednak dbamy o odpowiedni personel.
-Wszystkie osoby zatrudnił pan osobiście?
-Niestety nie, praca dyrektora sprawia, że nie zawsze mam czas, aby wszystkiego osobiście doglądać, jednak zatrudniłem głównego kucharza, recepcjonistę, kelnera, szefową pokojówek i lekarza. To oni dobierają sobie współpracowników, czasami swój wybór konsultując, czasami nie.
-A właściciele Kurhausu? Oni również decydują o doborze kadry?
-Poza wyborem dyrektora raczej nie ingerują w bieżącą działalność.
-Jak już jesteśmy przy tej kwestii, mógłby pan opowiedzieć o sobie i swoich relacjach z właścicielami?
Dyrektor wyglądał na kompletnie zaskoczonego pytaniem i zapewne szykował się do odpowiedzi, gdy zapukał kelner przynosząc zamówiony przez kapitana obiad.
 
Strychnina – to jedno słowo wystarczyło by kapitan zaczął myśleć, że jego wizyta w Gdańsku to coś więcej niż pobyt w hotelu nad morzem. Niestety wystarczyło kilka kolejnych zdań raportu z sekcji zwłok Georga Hewelta by uczucie straty czasu powróciło. Otóż przeprowadzający badanie lekarz wykrył w organizmie zmarłego pewną dawkę strychniny, znalazł ją również w tabletkach, które Georg brał, a które miały ograniczać ataki. Niemal idealny przykład otrucia, było jednak jedno „ale”. W skład zażywanych leków miała wchodzić strychnina, gdyż w małych dawkach trucizna ta rzeczywiście pomagała w leczeniu padaczki. Tym samym we wnioskach końcowych raportu znalazła się prośba o kontakt z lekarzem, który przepisał nieszczęsne tabletki. Powinien on wytłumaczyć czy rzeczywiście przypisał je pacjentowi oraz czy wyjaśnił jakie dawki należy przyjmować. Do momentu, gdy nie zostaną wyjaśnione wymienione niejasności nie można stwierdzić, czy przyczyną śmierci było zadławienie podczas ataku padaczkowego, czy też zatrucie strychniną.
-Czy moja pomoc będzie potrzebna? – zapytał Holtz komisarza oddając mu raport z sekcji zwłok.
-Nie sądzę kapitanie. Aktualnie przesłuchujemy żonę Georga i hotelowego lekarza sprawdzając czy wiedzieli jakie środki brał Hewelt oraz czy znali ich skład. Najlepiej jak pan na razie się nie ujawnia i obserwuję sytuacje w Kurhausie.
-Większość pracowników wie, że jestem detektywem – próbował oponować Holtz, któremu nie podobała się rola cichego obserwatora.
-Nie wiedzą jednak o tym kuracjusze i goście, którzy przyjechali na bal, i jeżeli któryś z nich był zamieszany w pozostałe zgony pan łatwiej ich wytropi niż my.
 
Argumenty komisarza nie przekonywały kapitana, zapewniony jednak o tym, że będzie na bieżąco informowany o postępach ustąpił, a przynajmniej powiedział, że nie będzie się zajmował tą sprawą. Nie była to jednak do końca prawda. Holtz nie zamierzał wprawdzie rozmawiać z żoną zmarłego lub sprawdzać kto najbardziej zyskiwał w przypadku jego śmierci, tym mogła zająć się gdańska policja. Jego samego interesowała natomiast kwestia leków, jakie brał Georg. W aktach medycznych Kurhausu była informacja o problemach zdrowotnych Hewelta, dotychczas zażywanych środkach leczniczych wraz z dawkowaniem oraz o nowych lekach przepisanych przez Bucholtza – hotelowego lekarza. Z uwagi na wyniki dotychczasowych sekcji, które nie wykazywały obecności trucizny policjantowi nie przyszło do głowy, że mogła się ona znajdować w lekarstwach. Obecna w leku przeciwpadaczkowym strychnina zdawała się idealnym przykładem. Ciekawe jakie jeszcze składniki zawierały zażywane przez kuracjuszy środki.
 
***
Holtz poczekał, aż policjanci opuszczą gabinet lekarski i zapukał.
-Proszę wejść – odpowiedział Bucholtz otwierając drzwi i zapraszając kapitana do środka.
-Dzień dobry doktorze – przywitał się policjant.
-Witam kapitanie, proszę usiąść – odparł Otto zamykając drzwi. Poczekał aż Holtz usiądzie na krześle po czym sam zajął swoje zwyczajowe miejsce za biurkiem, na którym leżało kilka otwartych teczek. – Pan również w sprawie Hewelta? – zapytał.
-Po części – zaczął Holtz – podejrzewam, że policjanci, którzy byli tu przede mną poinformowali Pana o wynikach sekcji zwłok i wykryciu strychniny?
-Wspominałem już….
-Tak wiem – przerwał Bucholtzowi kapitan – strychnina była w tabletkach. Przyznaje pan więc, że wiedział o truciźnie, którą Georg Hewelt mógł zupełnie nieświadomie zażyć?
-Herr Hewelt był całkowicie świadomy tego co znajdowało się w branych przez niego lekach, znał toksyczne właściwości strychniny nie gorzej niż pan czy ja, doskonale znał dawkowanie, ale był również świadom swojej choroby. Ataki epileptyczne przybierają różną formę, niekiedy zaś prowadzą do śmierci. Co zaś do samej strychniny używa się jej w leczeniu wielu chorób – niestrawności, jadłowstrętu, depresji, w przypadku męskich problemów łóżkowych czy nawet jako antidotum na zatrucie narkotykami.
-Niezmiernie ciekawe – przyznał policjant – jak jednak zaznaczyłem na początku powód śmierci Georga Hewelta nie był jedynym, który mnie do pana sprowadził.
-Jak więc mogę pomóc?
-Poprosiłbym o wymienienie pełnego składu leków, które zażywali Herman Fuchs, Steffi Brϋhl oraz Guta de Weiss. Zarówno podawanych przez pana, jak i tych, które wcześniej zostały im przepisane.
-To zajmie trochę czasu kapitanie, może zajrzy pan do mnie za jakieś dwie godziny, wówczas powinienem mieć już gotową listę.
-Wolałbym jednak zaczekać tutaj, o ile to nie problem panie doktorze?
-Ależ oczywiście, jeżeli tego pan sobie życzy – odparł Otto.
Arszenik, rtęć, ołów, tal, brucyna i cyjanek potasu – żadnej z tych substancji nie było w lekach podawanych zmarłym kuracjuszom. Niby nie powinno to być zaskoczeniem, ale czyż tak samo nie miało być ze strychniną, która jako trucizna również nie powinna się tam znaleźć. Tymczasem jej obecność była zamierzona, i co dziwniejsze miała ona pomagać w chorobie.
 
-Wiem jak to wygląda – zaczął aptekarz, którego Holtz poprosił o opinię – jednak badania w Charité pokazały, że w małych, odpowiednio dobranych ilościach strychnina może pomagać. Co zaś do pozostałych medykamentów ich skład oraz proporcje są poprawne i nie zawierają one żadnych trucizn.
 
-Dziękuję – odparł policjant. Nie to chciał usłyszeć, ale czy naprawdę spodziewał się innej odpowiedzi? Zwłaszcza, że otrzymał już oczekiwane telegramy, które potwierdziły wysokie kwalifikacje Bucholtza jako lekarza. Jedyną niewiadomą był powód przejścia ze szpitala w Berlinie do Greifswaldu. W jednym z telegramów – tym z Charité, napisano „zwolniony na własną prośbę w lutym 1902”. Z kolei szpital w Greifswaldzie napisał „zatrudniony od czerwca 1902”. Kilka miesięcy, niby nic wielkiego, coś jednak musiało się wydarzyć. Chociaż czy aby na pewno? Telegram z berlińskiej policji jasno stwierdzał „niekarany”. Niekarany był również dyrektor hotelu oraz mąż Guty de Weiss. Konfliktów z prawem, przynajmniej zgodnie z kartotekami miejscowej policji, nie miał również żaden z pracowników Kurhausu. Tych zresztą Holtz już dawno przesłuchał i pogrupował sprawdzając, kto był obecny w dniach, kiedy dochodziło do śmierci pensjonariuszy oraz kto mógł mieć bezpośredni, a nawet pośredni dostęp do zmarłych. Lista, a właściwie listy, były długie i niejednoznaczne, żaden bowiem ze zwykłych pracowników nie był powiązany z osobami, które ostatnio zmarły. Nie było to niczym dziwnym, pracownicy bowiem w większości pochodzili z Gdańska i najbliższych okolic. Wyjątkiem byli dyrektor Kurhausu – Teodor Grϋnberg, lekarz – Otto Bucholtz oraz jeden z recepcjonistów imieniem Edmund – co ciekawe wszyscy urodzili się w Berlinie. To właśnie w tym mieście Grϋnberga spotkał Isaak Reckow, jeden z właścicieli Kurhausu. Przebywający w Berlinie w interesach Reckow zatrzymał się w prowadzonym przez Teodora pensjonacie, który choć skromny i kiepsko położony był doskonale zarządzany. Dokładnie takiej osoby potrzebował Isaak dla przeżywającego problemy Kurhausu w Brösen. Nie mógł jednak podjąć decyzji samodzielnie, zaprosił więc pozostałych właścicieli, by mogli przekonać się o kompetencjach Teodora. Walberg miał pewne wątpliwości, jednak Schmidt całkowicie popierał Isaaka, poza tym żaden z dyrektorów bardziej znanych hoteli nie miał ochoty przenosić się, zwłaszcza za tyle ile proponowali. Wybór był tylko jeden. Grϋnberg – tak jak się spodziewali – przyjął ich propozycje. Nie spodziewali się jednak, że będzie miał pewne warunki. Teodor chciał zostać nie tylko dyrektorem, ale i współwłaścicielem Kurhausu. Reckow z pozostałymi nie odmówili wprost, zaproponowali, że sprawa ta zostanie ponownie przedyskutowana po upływie pięciu lat. Tłumaczyli to koniecznością wcześniejszego sprawdzenia Grϋnberga w roli dyrektora, Kurhaus bowiem to coś więcej niż pensjonat. Umowa została spisana i dwa tygodnie później, po uporządkowaniu wszystkich spraw w Berlinie Teodor przyjechał do Gdańska. Było to 10 lutego 1904 roku.
 
Pod kierunkiem nowego dyrektora Kurhaus, z prowincjonalnego hoteliku znanego jedynie niektórym, zmienił się w ważny punkt na uzdrowiskowej południowego Bałtyku. Nie mógł wprawdzie równać się z uzdrowiskami na Rugii czy nawet pobliskim Zoppotem, niemniej jednak coraz więcej osób przyjeżdżało do Brösen. Kolejni kuracjusze zachwalając unikalny klimat miejsca i profesjonalną obsługę – tak hotelową jak i medyczną, przyciągali następnych gości. Swoistym szczytem sezonu stawał się bal noworoczny. Wyglądało na to, że i tym razem będzie podobnie – wszystkie pokoje zostały już zajęte, goście nieśpiesznie spacerowali bo ośnieżonych ścieżkach korzystając ze słonecznej i niemal bezwietrznej pogody. W ciągu kilku ostatnich dni pogoda znacząco się zmieniła i zima w pełni zagościła w Gdańsku. Niedawne silne, sztormowe wiatry i zimne deszcze ustąpiły miejsca spływającym powoli płatkom śniegu. Przykryte bielą korony drzew i dachy migotały w blasku promieni słonecznych.
 
Nie mogąc wysiedzieć w pokoju kapitan również wybrał się na spacer. Przesłuchał już całą obsługę Kurhausu tylko po to by dowiedzieć się, że każdy ma jakieś alibi, a nawet jeżeli go nie ma to jest to nieistotne, bo nikt nie został zamordowany – nastąpiła jedynie seria niefortunnych zdarzeń. Zapalenie płuc, atak padaczkowy, zawał, takie rzeczy się po prostu zdarzały i jakkolwiek dziwnie to wyglądało to trzeba było zaakceptować proste fakty albo spróbować je podważyć i to właśnie zrobił Holtz. Zdając sobie sprawę, z nietypowego przebiegu choroby Guty de Weiss wysłał dwa listy do Berlina. Zrobił to jednak dopiero po wykryciu strychniny u Hewelta, tym samym musiał nastawić się na kilkudniowe oczekiwanie, które postanowił nieco skrócić spacerami oraz udziałem w balu. Kto wie, może w tak dużej grupie nieznajomych morderca poczuje się pewnie i postanowi znowu zabić? Oczywiście o ile jest tylko jeden, i o ile nie opuścił Kurhausu.
Wraz z wybiciem północy sztuczne ognie rozświetliły niebo. Dziesiątki rac poszybowało w czerń nocy by w gwałtownym wybuchu zakończyć swój żywot. Zgromadzeni w Kurhausie goście wznosili toasty i składali sobie życzenia pomyślności. Marcus Walberg, lekko już pijany, gratulował dyrektorowi. Tegoroczny bal był jeszcze lepszy niż poprzednie. Doskonała muzyka, jedzenie i cała oprawa, której zwieńczeniem był pokaz fajerwerków.
 
-Cudownie, po prostu cudownie. Dzięki Panu Kurhaus naprawdę ożył, zatrudnienie pana było doskonałą decyzją – rozpływał się w zachwytach Walberg – Na początku miałem co prawda pewne zastrzeżenia względem pańskiej osoby, nie prowadził pan przecież nigdy czegoś takiego, ale z radością przyznaję, że się myliłem.
-Dziękuję, pańskie słowa wiele dla mnie znaczą – powiedział Grϋnberg przypijając do Walberga – a skoro tak bardzo ceni pan moją pracę rozumiem, że kwestia przyjęcia mnie do spółki jest już przesądzona?
-Nie wiem czy to odpowiednia chwila na tego typu rozmowy – odparł Walberg, a serdeczny uśmiech zniknął z jego twarzy – decyzję w tej sprawie muszą podąć wszyscy współwłaściciele. Tymczasem pan pozwoli goście czekają – powiedział kończąc rozmowę Walberg.
-Naturalnie – odparł dyrektor – mam jednak nadzieję, że wrócimy do tej rozmowy.
 
Oddalający się pośpiesznie współwłaściciel Kurhausu ostatnich słów Grϋnberga już nie usłyszał, a jeśli nawet coś do niego dotarło postanowił to zignorować, tak samo jak robił to przez kilka ostatnich dni. Nie przyjechał tutaj w interesach, a po to by wypocząć i dobrze się bawić. Sprawa ewentualnej spółki mogła poczekać, z resztą i tak nie było tutaj Reckowa i Schmidta. Byli natomiast inni goście wśród których Walberg rozpoznał Henriettę Lindeman, młodą wdowę, której mąż – pułkownik Kurt Lindemann – zmarł na malarię w Afryce Południowo-Wschodniej. Atrakcyjna kobieta przyciągała mężczyzn, którzy co chwilę podchodzili do niej próbując zaskarbić sobie jej sympatię. Większość jednak równie szybko odchodziła lub była zbywana przez Henriettę, która zdawała się doskonale przy tym bawić. Właśnie kolejny nieszczęśnik ośmielony wypitym przed chwilą sznapsem przeciskał się przez tłum by stanąć przed wdową i poprosić ją o taniec. Stojący nieco w oddali Walbeg nie usłyszał co też powiedziała, jednak mina oddalającego się mężczyzny była wystarczająco wymowna. Pełniący niejako rolę gospodarza Walberg również postanowił podejść do Henrietty, nim jednak stanął naprzeciw niej zobaczył, że kobieta już jest pogrążona w rozmowie z zatrudnionym w roli detektywa policjantem, bodajże nazwiskiem Holtz, zrezygnował więc z pierwotnego planu i przez przeszklone drzwi zachodniej jadalni wyszedł na krótką przechadzkę.
 
***
Kapitan kątem oka zobaczył wychodzącego z sali Walberga, mężczyzna był już lekko pijany, ale stąpał pewnie nie należało się wiec martwić jego zdrowiem, zwłaszcza, gdy się miało tak dobrą towarzyszkę jak Henrietta. Frau Lindeman nie tylko była atrakcyjną kobietą ale dzięki małżeństwu z pułkownikiem nawiązała szereg znajomości i teraz służyła kapitanowi nieoceniona pomocą mówiąc kim są znajdujące się na sali osoby.
 
-Tych dwoje rozmawiających właśnie z dyrektorem to Graf Wiktor von Beserow oraz jego małżonka Izabella. Nieco dalej, o tam przy oknie stoi porucznik Marthausen, a ta osóbka przy nim to najmłodsza córka burmistrza Bergen Violetta… Imion, nazwisk i twarzy było jednak zbyt wiele żeby wszystkie spamiętać, nawet jak dla doświadczonego policjanta. Dlatego też zamiast na dokładnym zapamiętaniu każdego uczestnika, a dochodziła przecież jeszcze obsługa, kapitan skupił się na wyszukiwaniu powiązań między gośćmi oraz obserwacji. Jak do tej pory nic nie przykuło jego uwagi. Mężczyźni i kobiety pili, jedli i tańczyli. Niektórzy wychodzili zaczerpnąć świeżego powietrza, inni wymykali się chyłkiem kierując się do swoich pokoi, gdzie samotnie albo z właśnie poznaną osobą mieli nadzieję spędzić resztę nocy, inni zaś po chwilowej przerwie, jak na przykład Marcus Walberg i Otto Bucholtz wracali na salę. Zabawa trwała dalej.
 
***
„Chociaż raz nie będzie wątpliwości” – pomyślał wychodząc z pokoju Marcusa Walberga kapitan. Trudno bowiem byłoby uznać nóż wbity w klatkę piersiową mężczyzny za nieszczęśliwy wypadek albo samobójstwo. Czas zgonu określony przez hotelowego lekarza na przedział pomiędzy godziną drugą a trzecią rano zawężał grono potencjalnych morderców do osób, których wówczas nie było na balu. Wszyscy ci, którzy wymknęli się wcześniej lub na dłuższy czas zniknęli w przeciągu owej godziny, a nie potrafili przedstawić wiarygodnego wyjaśnienia swojej nieobecności, mogli być potencjalnymi mordercami. Inaczej mówiąc winnym mogła być niemal połowa gości oraz znaczna część obsługi. Najbliższe dni zapowiadały się niezwykle ciekawie.
 
Głównym podejrzanym szybko stał się Grϋnberg. Nie było tajemnicą, że obaj mężczyźni zbytnio za sobą nie przepadali, w końcu to Walberg był największym przeciwnikiem przyjęcia do spółki dyrektora Kurhausu, a ostatnie tajemnicze zgony pozwoliły mu wymusić na pozostałych wspólnikach kolejny pięcioletni kontrakt dla Grϋnberga. Sam podejrzany rzecz jasna wszystkiemu zaprzeczał, zarówno morderstwu, co było oczywiste, jak i nawet temu, że wiedział o szykowanej umowie. Nie był to bynajmniej koniec. Szybko znaleźli się również świadkowie gotowi przysiąc, że słyszeli jak dyrektor kłócił się z Walbergiem zaraz po jego przyjeździe do Kurhausu. Miało wówczas paść dużo ostrych słów i chociaż na balu obaj starali się prezentować wzajemną sympatię, albo chociaż neutralność na niewiele się to zdało zwłaszcza, że Grϋnberg nie miał żadnego alibi. Nikt go nie widział pomiędzy drugą a trzecią w nocy, kiedy to zgodnie z oceną Ottona Bucholtza doszło do morderstwa.
Najważniejszy dowód przyszedł jednak szóstego stycznia w liście z Berlina adresowanym do kapitana Holtza. Przyjaciel policjanta pisał w nim, że po zasugerowaniu, iż zgon Guty de Weiss nie nastąpił w sposób normalny przystąpiono do drobiazgowego śledztwa, które z początku miało na celu przebadanie dowodów zgromadzonych przez ekspertów z towarzystwa ubezpieczeniowego. Wówczas to jeden z lekarzy, który na prośbę przyjaciela Holtza z berlińskiej policji, przeglądał protokoły medyczne, historię choroby i raporty z sekcji zwłok zwrócił uwagę, na nietypowy przebieg zapalenia płuc, które miało doprowadzić do zgonu Guty.
 
Po pierwsze kobieta nie była wystawiona przez dłuższy czas na skrajnie niskie temperatury, względnie na gwałtowne wychłodzenie organizmu. Lekkie przeziębienie w warunkach hotelowych w najgorszym wypadku mogło trwać tydzień i co najwyżej przynieść obtarcia skóry dookoła nosa podrażniane podczas używania chusteczek. Frau de Weiss nie znalazła się jednak w zwyczajnym hotelu, a w Kurhausie, gdzie mogła liczyć na wykwalifikowaną pomoc medyczną i takowa została jej udzielona. Kobieta jednak zamiast zdrowieć, z każdym dniem czuła się gorzej, a to dodatkowo potęgowało jej migrenę, zmuszając do zażywania kolejnych dawek leku na ból głowy. Z każdym dniem Guta czuła się coraz gorzej, jej temperatura rosła, zaczynały się dziwne omamy, a na klatce piersiowej pojawiły się zaczerwienienia. Gorączki nie dało się już zbić. Guta zmarła 11 grudnia. Z uwagi na wysokie ubezpieczenie na wypadek śmierci przeprowadzono sekcję szukając cyjanku, brucyny, strychniny, arszeniku i innych trucizn. Pod tym samym kątem przebadano również zażywane na ból głowy leki. W obu przypadkach nie wykryto nic podejrzanego, nikt jednak nie przyjrzał się składowi środka przeciwko migrenie. Ten zaś zawierał sporysz, który w odpowiedniej dawce powodował ergotyzm zwany czasem ogniem świętego Antoniego. Oczywistym więc stało się, że Guta nie umarła z przyczyn naturalnych, pojawiło się więc pytanie czy baron de Weiss wiedział o szkodliwości zażywanych przez żonę leków, czy też nie.
 
Zarządzono przeszukanie domu i przesłuchanie barona oraz służby. Próbowano również znaleźć osobę, która przepisała środek Gutcie, bezskutecznie jednak. Lekarz u którego Frau de Weiss się badała zaprzeczył, by przepisywał jej cokolwiek, służba zaś twierdziła, że Pani sama kupowała pigułki od aptekarza ewentualnie czasami zabierała ze sobą Marie Schmidt. Nikt jednak nie umiał powiedzieć ani kim był aptekarz, ani też gdzie znajdował się jego sklep.
 
Nieco lepiej poszło przeszukanie podczas, którego odkryto korespondencję pomiędzy baronem a Grϋnbergiem. Dyrektor Kurhausu zapewniał o troskliwej opiece jaką jest otoczona Guta, prosił jednak o przyjazd, bo stan chorej pomimo usilnych starań cały czas się pogarsza. Grϋnberg pisał ponadto o nieco kłopotliwym zachowaniu pokojówki baronowej, która zdawała się zupełnie nie przejmować losem chorej, a nawet cieszyła się z całej sytuacji. Pojawiły się kolejne podejrzenia i żeby je wyjaśnić wysłano kilku funkcjonariuszy do Gdańska. Jeden z nich przybył w środę 6 stycznia i przekazał list Holtzowi, następnie zaś przystąpił do przesłuchania dyrektora. W jego gabinecie znaleziono listy od barona sugerujące konieczność uspokojenia Marie oraz wyjaśnienia jej, że ma zachowywać się w sposób odpowiedni. Miała to być drobna przysługa dla starego znajomego, który kiedyś pomógł mu w potrzebie. Wkrótce okazało się, że Grϋnberg otwierając hotel w Berlinie pożyczył dużą ilość pieniędzy od barona. Interes chociaż prowadzony wzorowo przynosił niewielkie zyski i spłata przeciągała się. Nadzieję dawała nowa posada dyrektora w Kurhausie, a zwłaszcza perspektywa współwłaścicielstwa.
 
Przytłoczony dowodami dyrektor przyznał się do spowodowania śmierci Marie Schmidt, którą najpierw uśpił chloroformem, a następnie zrzucił z pomostu do morza, kategorycznie jednak zaprzeczał, żeby miał jakikolwiek związek z zabójstwem Walberga. Niemniej jednak z uwagi na morderstwo, do którego się przyznał trafił do aresztu.
 
Trzy zgony, zostały wyjaśnione. Guta zmarła od zatrucia sporyszem, uśpiona chloroformem Marie utonęła, a Georg Hewelt albo miał pecha przedawkować strychninę z tabletek przeciwpadaczkowych albo też zginął podczas ataku epilepsji. Nie do końca jasna była natomiast sprawa Walberga. Niby były dowody i gotowi zeznawać świadkowie, zaczęły się jednak pewne trudności. Po pierwsze Grϋnberg dalej zaprzeczał temu, że zabił Walberga, po drugie nie było nikogo, kto widziałby dyrektora w pobliżu pokoju zamordowanego, po trzecie zaś sporządzony kilka godzin po odnalezieniu zwłok raport medyczny znacząco zwiększał zakres czasowy w jakim mogło dojść do śmierci z uwagi na otwarte okno w pokoju, które mogło przyczynić się do większego wychłodzenia organizmu.
 
Było jeszcze jedno pytanie, którego nikt głośno nie zadał, ale Holtz zdawał sobie sprawę, że przynajmniej kilka osób zastanawia się czy dyrektor Grϋnberg odpowiada również za inne zgony, które miały miejsce w Kurhausie.
 
Śledztwo w sprawie śmierci Walberga przeciągało się. Z jednej strony z uwagi na konieczność przesłuchania wielu świadków, z drugiej zaś nadal brakowało dowodów. Niby Grϋnberg miał motyw i sposobność, ponadto przyznał się do jednej zbrodni obarczając ją pośrednio barona de Weiss, dlaczego jednak miałby posunąć się do morderstwa? Poprzednio dołożył starań, żeby całość wyglądała jak samobójstwo lub nieszczęśliwy wypadek. Dlaczego więc chcąc się pozbyć przeszkody na drodze do współwłaścicielstwa jaką okazał się Walberg nie zastosował podobnej metody?
 
Przecież w wypadku morderstwa, z uwagi na panujące między obu mężczyznami relacje, Grϋnberg automatycznie stawał się podejrzanym. Tym samym każda mniej lub bardziej nienaturalna śmierć Marcusa Walberga wewnątrz murów Kurhausu, a nawet krótko po ich opuszczeniu mogła rzucić cień podejrzenia na dyrektora. Nie wiadomo czy on sam zdawał sobie z tego sprawę mógł przecież być pijany. Mógł, korzystając z zapasowych kluczy wejść do pokoju i zamordować pogrążonego we śnie mężczyznę. A co z ubraniem i krwią? Rany zadane Walbergowi były głębokie i śmiertelne, ponadto mocno zakrwawiły pościel, podczas gdy Grϋnberg na miejscu zbrodni pojawił się dokładnie w tym samym smokingu, w jakim go widziano na balu. Na odzieży jednak nie znaleziono żadnej plamki krwi. A krzyk? Czy Walberg przed śmiercią krzyczał, a jeśli tak to dlaczego nikt nie zareagował? Kolejną zagadka był otwarty pokój. Czy był już taki, gdy morderca wchodził, czy też to sam zabójca otworzył drzwi? A jeśli drzwi zostały otworzone po wcześniejszym zamknięciu jak tego dokonano, wytrychem czy też zapasowym kluczem, który jak skrupulatnie sprawdzono leżał na swoim miejscu zamknięty w szufladzie recepcji. Ponadto na narzędziu zbrodni nie było odcisków palców. No i jeszcze to szeroko otwarte okno. Po co to wszystko?
 
Wyjaśnienia przybyły w osobie dwóch współwłaścicieli – Reckowa i Schmidta oraz Henrietty Lindemann. Najpierw mężczyźni zgodnie oświadczyli, że jakkolwiek Walberg nie przepadał za Grϋnbergiem, to wyraził zgodę na przyjęcie go do spółki. Decyzja w tej sprawie miała zostać ogłoszona za tydzień po przyjeździe do Kurhausu wszystkich wspólników, do tego czasu Walberg miał nie informować o tej decyzji dyrektora mógł jednak zapewnić o tym, że jego praca jest ceniona i nikt nie wyobraża sobie innej osoby do prowadzenia Kurhausu w Brösen. Czy były to zapewnienia wystarczające Grϋnbergowi, który chciał uwolnić się od dawnych długów, zanim będzie zmuszony kolejny raz zrobić coś czego by nie chciał? Nie wiadomo. Może same zapewnienia, i to z ust kogoś co do kogo Teodor nie miał zaufania wcale nie zadziałały uspokajająco, a kto wie, może nawet odniosły przeciwny skutek. Dlatego tak ważne okazały się słowa Frau Lindemann.
 
Zeznała ona, że widziała, jak Walberg opuszczał bal kierując się zapewne do swojego pokoju, a chwilę później salę opuścił hotelowy lekarz. Było to chwilę po pierwszej. Nikt później nie widział Walberga, Otto zaś zjawił się za kwadrans druga i został do końca balu. Słowa Henrietty zapewne nie miałyby aż takiego znaczenia, Bucholtz przyznał bowiem, że poczuł się niedobrze i opuścił bal, a podane przez niego godziny odpowiadały zeznaniu wdowy po pułkowniku Lindemannie. Policjantów, a wśród nich również, dopuszczonego grzecznościowo do dochodzenia, kapitana Holtza zaintrygował fakt określenia przez hotelowego lekarza zgonu na czas pomiędzy godzinami drugą i trzecią. Zjawiający się godzinę później lekarz ze szpitala miejskiego rozszerzył jednak ramy czasowe na godziny pomiędzy pierwszą a czwartą tym samym zniknięcie Bucholtza po godzinie pierwszej w nocy i to chwile po wyjściu z sali Walberga połączone z zawężeniem przez niego ram czasowych morderstwa w taki sposób, by nie pokrywały się z jego nieobecnością wzbudziło podejrzenia. Jak się wkrótce okazało podejrzenia mocno uzasadnione.
 
Zaczynając pracę w Kurhausie Otto nikogo nie poinformował, że znał wcześniej Walberga. Jakkolwiek zmarły współwłaściciel najprawdopodobniej nawet nie zdawał sobie z tego sprawy – Bucholtz był bowiem jedną z kilkunastu osób, których bliscy zginęli podczas pożaru w fabryce tekstylnej Walberga w styczniu 1902 roku. Śmierć matki i młodszej siostry doprowadziła młodego lekarza do chwilowego załamania. Dlatego zrezygnował z pracy w Charité i wyjechał z Berlina. Gdy już doszedł do siebie rozpoczął pracę w nowym miejscu – Greifswaldzie, stamtąd zaś trafił do prowadzonego przez Teodora Grϋnberga Kurhausu, którego jednym ze współwłaścicieli okazał się być Marcus Walberg.
 
Do Berlina wysłano telegram z prośbą o odnalezienie i przesłanie akt śledztwa w sprawie pożaru w fabryce. Uznano, że mogą mieć związek ze sprawą śmierci Walberga. W oczekiwaniu zaś na dokumenty kontynuowano przesłuchania oraz dokonano rewizji w gabinecie Bucholtza. Świadkowie pytani o relację i kontakty pomiędzy zamordowanym a hotelowym lekarzem przypominali sobie nowe szczegóły – zwłaszcza kłótnię, jaka wywiązała się pomiędzy obydwoma mężczyznami, gdy ci postanowili lekko się przewietrzyć. Niestety nikt nie umiał powiedzieć, co było powodem owego spięcia. Dostarczone wkrótce akta berlińskiej policji sugerowały zemstę i wymieniały dziesięciu potencjalnych morderców – osób, które mogłyby chcieć śmierci Walberga, który w ich opinii odpowiadał bezpośrednio za pozbawienie życia ich krewnych. W 1902 roku Walberg odpierał zarzuty mówiąc o wypadku i awarii urządzeń grzewczych, które spowodowały pojawienie się ognia. Rodziny winą za pożar obarczyły Marcusa, któremu cała ta sytuacja zdawała się być wyjątkowo na rękę, gdyż fabryka przynosiła straty, a wypłacone ubezpieczenie pozwoliło pokryć długi. Bucholtz oraz inni żądali dodatkowego śledztwa i odszkodowań dla rodzin ofiar oraz dla tych, którzy przeżyli ale ucierpieli i nie byli zdolni do dalszej pracy.
 
Hotelowy lekarz powoli stawał się głównym podejrzanym jednak o jego winie przesądziło przeszukanie gabinetu. W normalnych okolicznościach zapewne nikt nie zwróciłby uwagi na podkreślone fragmenty w książkach dotyczących roślin, ale akapity dotyczące działania konwalii majowej, wilczej jagody, wrotyczu czy też tojadu mogły wydawać się podejrzane. Konwalia majowa nawet w małych dawkach jest niebezpieczna, wystarczy nawet kilka jagód by umarł dorosły człowiek, a niepodejrzewający zatrucia lekarz mógł wówczas uznać, że doszło do zawału serca jak u Hermana Fuchsa. Podobne, ale jeszcze silniejsze działanie ma tojad, może on jednak wywołać krwawe wymioty, ale czy byłoby to aż tak widoczne, gdyby otruty był gruźlikiem jak kucharka Steffi Brϋhl? Na niekorzyść Bucholtza działał nawet podręcznik medycyny sądowej, który precyzował jak odróżnić powieszenie samobójcze od uduszenia. Lekarz zdawał się więc być doskonałym mordercą, wiedział bowiem w jaki sposób będą postępować inni medycy i mógł dostarczać im odpowiednie tropy, tak żeby nie trafili na właściwy ślad. Czy Otto był winny tego kapitan nie wiedział, sąd jednak uznał przedstawione dowody za wystarczająco wiarygodne i jako winnego czterech morderstw – Bucholtza oskarżono również o zabicie Alberta Berna, a następnie upozorowanie samobójstwa – skazano na śmierć. Grϋnberga za spowodowanie śmierci Marie Schmidt skazano na długoletnie więzienie, jedyną okolicznością łagodzącą wymiar kary było przyznanie się do winy. Jedyną osobą, która bez szwanku wyszła z całej afery był baron de Weiss. Dzięki adwokatom przekonał sąd do swojej niewinności. Nie mógł przecież wiedzieć, że dyrektor hotelu poproszony o załatwieniu problemów z pokojówką żony zrozumie to jako nakaz zamordowania owej kobiety, która uroiła sobie, że po śmierci Guty będzie mogła zająć jej miejsce u boku barona. Adwokaci de Weissa okazali się tak dobrzy, że udało im się odrzucić nawet starania firmy ubezpieczeniowej, i chociaż Guta zmarła na skutek zatrucia, to doprowadziła do niego nieświadomie, a jej mąż nie miał wpływu na pogorszenie jej stanu zdrowia, a nawet wręcz przeciwnie. Wysyłając bowiem małżonkę do Kurhausu liczył na jej wyzdrowienie.
 
Wraz z ostatnią sentencją sądu sprawa tajemniczych zgonów w Brösen została zamknięta. Zaangażowany w śledztwo kapitan Holtz do samego końca wspierał funkcjonariuszy gdańskiej i berlińskiej policji i chociaż nie wyjaśniono wszystkich niejasności to miał on przeczucie, że winni, a przynajmniej główni winni zostali ukarani. Po ponad miesiącu nieobecności mógł więc wrócić do spokojnego Kostrzyna.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ