Widzieliśmy przedpremierowo „Kod Dedala”. Recenzja
Święta za pasem, ale przecież czasem trzeba odpocząć. A jutro w kinach bardzo ciekawa premiera, na którą warto się wybrać i odetchnąć trochę od tego przedświątecznego szaleństwa, pieczenia pierników, pakowania prezentów i ubierania choinki. My już widzieliśmy, dlatego zapraszamy Was na recenzję „Kodu Dedala”.
Widzieliśmy przedpremierowo „Kod Dedala”. Recenzja
Choć oryginalny tytuł tego francuskiego filmu to „Les Traducteurs”, co oznacza „Tłumacze”, to w Polsce obraz możemy obejrzeć pod tytułem „Kod Dedala”. Oczywiście od razu przywodzi to na myśl skojarzenie ze słynnym „Kodem Leonarda Da Vinci” – i słusznie. Scenariusz filmu ma bowiem swój fundament w prawdziwych wydarzeniach, a mianowicie w tym, że tłumacze zatrudnieni do przełożenia książki „Inferno” Dana Browna (czyli autora bestsellerowego „Kodu Leonarda Da Vinci), zostali zamknięci w odosobnieniu z obawy przed przeciekami przed premierą książki.
I o tym właśnie jest „Kod Dedala”. Historia związana z kulisami powstawania tłumaczeń „Inferno” podziałała na wyobraźnię scenarzystów i postanowili oni stworzyć z niej całą opowieść.
Kod Dedala
Co może się wydarzyć, kiedy zamkniemy w odosobnieniu dziewięciu tłumaczy, zabierzemy im telefony, odetniemy internet i każemy pracować w zamkniętym pomieszczeniu, skąd nie wolno im wynieść nawet skrawka papieru, na którym wydrukowany jest tekst książki? A co może wydarzyć się w momencie, w którym wydawca mimo podjętych wszelkich środków bezpieczeństwa, otrzymuje wiadomość z żądaniem okupu za pierwszych sto stron powieści? Tych stron, do których dostęp mieli wyłącznie tłumacze? Rzucanie wzajemnych oskarżeń, paranoja, tworzenie się grupek, zaostrzenie rygoru – to tylko drobiazgi, w porównaniu z paranoją, w jaką wpadają wszyscy bohaterowie. Zwłaszcza że strony i tak zostają przez szantażystę opublikowane, a co więcej – w kolejnej wiadomości twierdzi on, że posiada całość, mimo że wydawca jest przekonany, że jest jedyną osobą, która ma do niej dostęp…
Dla fanów kina europejskiego
To oczywiście jedynie zalążek fabuły filmu, nie chcemy przecież nikomu zepsuć przyjemności z oglądania. Bo jest to film, którego scenariusz bardzo przypadł nam do gustu. Z wykonaniem niestety poszło twórcom nieco gorzej.
Film można określić jako typowo europejski – kiepska praca kamery plus średniej jakości obsada. Większość aktorów niestety pozbawiona jest talentu aktorskiego i czasem widz może zgrzytać zębami na widok niektórych scen. Odtwórca roli wydawcy, Erica Anstroma, Francuz Lambert Wilson przez cały film wygląda, jakby połknął kij, a w momentach, w których jego bohater ma okazać emocje, są one tak przerysowane, że aż przykro się na to patrzy.
Znacznie przyjemniej patrzy się natomiast na Olgę Kurylenko, która urodą zdecydowanie dominuje nad swoimi kolegami i koleżankami z planu. Niestety ładna buzia i długie nogi nie są w stanie widzowi przesłonić faktu, że Kurylenko przez cały film ma ten sam wyraz twarzy…
Narzekamy i wytykamy palcem, co było nie tak, a jednak chcemy Wam ten film polecić. Po pierwsze, ze względu na intrygę. A po drugie, ze względu na postać jednego z tłumaczy, Alexa Goodmana, w którego rolę wcielił się znany z serialu Netflixa „The end of the f***ing world”, Alex Lawther.
Lawther ratuje cały ten film. Jego gra jest naturalna i dodaje jego bohaterowi wiarygodności.
I właśnie dlatego warto wybrać się na „Kod Dedala” do kina.
Dla historii i Lawthera.
„Kod Dedala”
Reżyseria: Régis Roinsard
Scenariusz: Régis Roinsard, Romain Compingt, Daniel Presley
Obsada: Alex Lawther, Lambert Wilson, Olga Kurylenko, Riccardo Scamarcio, Sidse Babett Knudsen, Eduardo Noriega, Anna Maria Sturm, Frédéric Chau, Maria Leite, Manolis Mavromatakis, Sara Giraudeau, Patrick Bauchau.
Data premiery w Polsce: 20 grudnia 2019