Spowiedź Kuby Sienkiewicza

Na scenie muzycznej jest już 25 lat. Jego wielki przebój „Przewróciło się, niech leży” to hymn bałaganiarzy. Inne jego hity to „Jestem z miasta”, „2-Kilerów” czy „To już jest koniec”. Między koncertami jako lekarz neurolog przyjmuje pacjentów. Ojciec gromadki dzieci. W szczerym wywiadzie opowiada, jak walczył z głęboką depresją. W swej książce „Kubatura, czyli elektryczne wagary” składa hołd mamie i opowiada o swoich sukcesach i porażkach.


sienkiewicz zda2 Life4style

Wolisz wieś czy miasto?

Potrzebuje jednego i drugiego. Nie mógłbym się wyprowadzić całkowicie na wieś, ponieważ jestem zależny od różnych działań i od ludzi, z którymi współpracuje. Poza tym lubię miasto. Szczególnie lubię Warszawę, bo tutaj pracuję, dojeżdżam do pacjentów. Moja praca polega w znacznym stopniu na wizytach domowych.

Czy z sentymentu do Warszawy powstał inny twój hit „Jestem z miasta”?

Dużo jeżdżę po Warszawie i widzę, jak to miasto się zmienia. Niektóre miejsca tak bardzo się zmieniły, że nie jestem w stanie rozpoznać krajobrazu i nie wiem, gdzie jestem. Ten dynamiczny proces rozwoju miasta mile mnie zaskakuje. Mogę porównać epokę gomułkowską, gierkowską, współczesną i to mnie kręci.

Cofnijmy się do PRL-u, do lat twojej młodości studenckiej. Większość ludzi krytykuje PRL, a w szczególności stan wojenny, są jednak i tacy, którzy wspominają te czasy z sentymentem. Napisałeś w swej książce, że – o dziwo – instrumenty muzyczne w tym okresie można było łatwiej zdobyć niż papier toaletowy.

To prawda. Cena instrumentów muzycznych była mało przystępna, ale były w ciągłej sprzedaży. Jeśli ktoś chciał kupić profesjonalny sprzęt, to mógł, np.: w sklepie „TOM” przy ul. Marchlewskiego. Te instrumenty opierające się na starych rozwiązaniach technologicznych są w tej chwili modne, bo okazało się, że brzmienie cyfrowe nie jest najlepsze dla ludzkiego ucha i chętnie się wraca do starych rzeczy.

W okresie studenckim, sam nagrywałeś piosenki i rozprowadzałeś muzykę wśród znajomych.  

Ludzie potem mnie sami zapraszali do swoich mieszkań. Sami sobie kopiowali nagrania i w ten sposób to się rozpowszechniało. To były inne czasy. Dla mnie tamte metody funkcjonowania i uprawiania twórczości były bardzo dobre, ponieważ swojej przyszłości nie łączyłem z estradą. Studiowałem i zdobywałem zawód. Nie obchodziło mnie, czy jako twórcy mi się uda, czy nie. Miałem zupełnie inne podejście. Jak zdarzały mi się koncerty, to się cieszyłem, że oprócz studiowania medycyny mogę się jeszcze dzielić swoją twórczością, bo ktoś chce tego słuchać. To był okres spontanicznych działań artystycznych. To nie służyło żadnej komercji. Kiedy nastał wolny rynek, wszystko musiało się zmienić. To nie znaczy, że zmieniło się na gorsze. Takie są wymogi funkcjonowania w mediach i na estradzie. Impresariat jest niezbędny, bo artysta nie da sobie dzisiaj rady sam.

Funkcjonujesz na scenie już 25 lat. Dużo osób przyjeżdża na twoje koncerty ?

Nadal tyle samo co kiedyś. Na Woodstock dwa lata temu, na naszym koncercie było pod sceną pół miliona osób. Granie do 500 tys. ludzi zrobiło na mnie wrażenie.

Naprawdę boisz się małych skupisk ludzi, jak napisałeś w swej książce? Dlaczego?

Gdy występowałem przed dużą widownią, tak jak na przykład na Woodstocku, widok, który się przede mną roztaczał przypominał krajobraz lub pejzaż. Po kilku latach funkcjonowania na dużej scenie zacząłem stopniowo wracać na małą. Wyszedłem z małej sceny, z grania dla znajomych w ich mieszkaniach, ale kiedy zacząłem wracać na taką scenę w domach kultury czy klubach, miałem z tym duży problem. Na estradzie jest duży hałas, który tworzy muzyka rockowa. Nie ma znaczenia, czy się starannie coś zaśpiewa, czy niekoniecznie. To przyzwyczaja do pewnej niechlujności. Natomiast na małej scenie trzeba dbać o dykcję. Konieczny jest bliski kontakt z widownią. Inaczej się mówi czy śpiewa do dużej, a inaczej do małej widowni i to dla mnie było problemem. Teraz opanowałem już jedno i drugie na tyle dobrze, że mogę to wykonywać naprzemiennie. Pod koniec lat 90. oraz na przełomie lat 90. i 2000. miałem problem z małą widownią i powrotem na małą estradę.

Naprawdę połykałeś naboje?

Tak. Była taka zabawa. W domu, gdzie mieszkałem w Oliwie, było sporo poniemieckiej amunicji.

Gdy zażywałeś po kolei wszystkie pigułki antydepresyjne i inne leki, bo miałeś do nich dostęp jako lekarz, nie bałeś się tego?

Miałem pełne zaufanie do leków. Wszystkie znałem ze studiów z zajęć farmakologicznych.

Gdy koledzy poddali cię badaniu mózgu, to spodziewałeś się, że będą tam duże ubytki i zmiany wywołane przez leki, które kiedyś brałeś. Okazało się jednak, że twój mózg jest w bardzo dobrym stanie.

To był jeden z czynników, który mnie zmobilizował do pójścia na terapię odwykową. Pomyślałem, że skoro stan jest wciąż tak dobry, to odpowiedni moment, aby przestać sobie szkodzić. Nie chciałem zmarnować potencjału, który daje mi organizm.

Czemu sobie szkodziłeś?

Uważałem, że sobie pomagam, a nie szkodzę.

Napisałeś, że potrzebowałeś się znieczulić. Od czego tak naprawdę uciekałeś?

Uciekałem i nadal uciekam od rzeczywistości. Moja decyzja wkroczenia na estradę była ucieczką od rzeczywistości. Obawiałem się, że takie zwykłe, anonimowe życie będzie za trudne. Bałem się, że będzie dla mnie wręcz nie do udźwignięcia. Zdecydowałem, że jeśli jest szansa, żeby funkcjonować jako znany piosenkarz, to w to wchodzę.  

Co byś powiedział swemu dziecku, gdyby chciało wybrać karierę muzyczną?

Moje dzieci są muzykami. Mają swoją estradę i widownie. Jest już za późno. Już nie można nic zrobić. Weszły w ten wir.

Bałeś się małżeństwa, więc szybko się ożeniłeś, bałeś się wychowywania dzieci, masz ich gromadkę… Czego się bałeś, w to wchodziłeś. Czy nie mam racji? Dlaczego?

Trzeba książkę przeczytać, żeby się dowiedzieć. Może to ta trauma, o której rozmawialiśmy. Byłem przerzucanym dzieckiem, spędziłem rok na Saskiej Kępie, potem wychowywałem się w Oliwie u Babci, następnie znów Warszawa, potem Oliwa na kilka lat, Warszawa Słodowiec. Tak rzucany przez koleje losu z miejsca na miejsce, nie przywiązałem się do żadnego z nich. Być może właśnie dlatego łatwo się potem w życiu dorosłym rzucałem na głęboką wodę. Jak było coś, czego się bałem, to odruchowo rzucałem się w wir.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ