„Składam się z wielu elementów”

Wspaniała aktorka i piękna kobieta, która nie boi się wyzwań. Jej rola w serialu „Przepis na życie” stała się kultowa, a 50-latki zapragnęły być takie jak ona. Teraz przyszedł czas na wielki ekran i rolę w filmie „Chce się żyć”, gdzie zagrała matkę chłopca z porażeniem mózgowym. Przy okazji Sopot Film Festival rozmawiałam z Dorotą Kolak, o tym co było najtrudniejsze w tej roli, jak wytrzymać 30 lat z jednym mężczyzną i o tym, czy dzisiejsza młodzież jest mniej zdolna niż kiedyś.

Źródło: www.toniekoniecswiata.polsat.pl

Patrycja Ceglińska: Wystąpiła Pani w filmie „Chce się żyć”, gra tam Pani matkę niepełnosprawnego chłopaka. Nie bała się Pani podjąć tak wymagającej roli?

Dorota Kolak: Razem z reżyserem i Dawidem Ogrodnikiem mieliśmy kilka spotkań z rodziną, która wychowuje niepełnosprawnego chłopca, właśnie z porażeniem mózgowym. Jeżeli z czymś w ogóle miałam problem to z tym, że idę do tej rodziny i trochę zachowuję się jak podglądacz, który potem pewne rzeczy chce wykorzystać w swojej pracy. I to budziło moje opory. Jednak rola to jest rola. Konstruuje się ją z wielu elementów: i z tych spotkań, i z rozmów, i z doświadczeń innych matek, a także ze zdarzeń, które obserwujemy na co dzień, na ulicy.

Było coś jeszcze równie trudnego dla Pani w konstruowaniu tej roli?

Są różne metody pracy nad rolą. Jedna z nich jest taka, że próbuję sobie wyobrazić siebie w danej sytuacji. To doświadczenie było niezwykle trudne. Grając matkę niepełnosprawnego dziecka myślałam o tym, jakie to wielkie szczęście mieć zdrowe dziecko.

Jaki jest Pani stosunek do niepełnosprawnych? Czy po tym filmie coś się zmieniło w tej kwestii?

Myślę, że stanowczo się zmieniło. Mianowicie spotkania z tymi ludźmi uświadomiły mi, że ta bariera, która jest w nas, jest przede wszystkim barierą strachu. My nie wiemy, jak się zachować. Po prostu. Często nie podejmujemy próby zbliżenia się do tych ludzi, bo zwyczajnie się boimy. Nie wiemy, co nam wolno powiedzieć, jakiego słowa użyć, jaki żart może być dobry, jaki rodzaj przestrzeni prywatności wolno nam przekroczyć w danym momencie, więc myślę, że tak – mój stosunek się zmienił. Nabrałam więcej odwagi w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi niepełnosprawnymi.

Ten film może być dobrą lekcją dla osób, które zachowują nienaturalny dystans do osób niepełnosprawnych?

Ten film wiele może zmienić w naszym postrzeganiu niepełnosprawnych, ale przede wszystkim to, żeby w człowieku niepełnosprawnym umieć dostrzec człowieka takiego, jak każdy z nas. Ze swoim światem, potrzebami, pasjami, poczuciem humoru, bo to jest bardzo ważne. Ci ludzie mają bardzo fajne poczucie humoru, także autoironiczne.

Film „Chce się żyć” to duża produkcja filmowa, a Pani jednak od 30 lat związana jest z Teatrem Wybrzeże, tutaj w Gdańsku. Gdzie się Pani lepiej odnajduje?

Bardzo trudno jest mi to rozgraniczyć. To tak jakbym miała dwoje dzieci i ktoś by mnie zapytał, które bardziej kocham. To są dwa skrzydła mojej pracy i oba bardzo ważne. W każdej z tych dziedzin są elementy, które lubię i których nie lubię.

A co Pani kocha najbardziej w teatrze?

Próby! Najbardziej na świecie lubię „gonić tego króliczka”. Fascynuje mnie to dochodzenie, rozbieranie na czynniki pierwsze słów, kontekstów. Szukanie drugiego dna, jakiejś przewrotnej myśli, szukanie wyrazu nieoczywistego i spotkanie z partnerem, które bywa czasem elektryzujące. To lubię w teatrze. Natomiast w kinie lubię pewien rodzaj mega mobilizacji na to jedno ujęcie.

Chyba nie można mieć złego dnia na planie filmowym…

Zdecydowanie lepiej mieć dobry (śmiech).

A jak Pani wspomina Teatr Wybrzeże z początków swojej kariery?

Wie Pani to były tak kompletnie inne czasy, żyliśmy bliżej siebie. Teatr był naszym azylem. Kiedy wprowadzono stan wojenny to pierwszy telefon, który wykonaliśmy był do teatru, a kiedy telefony już odcięli to wszyscy spotykali się w teatrze. Dzisiaj teatr jest miejscem pracy i już pewnie nie jesteśmy sobie aż tak bliscy. Jak tutaj przyjechałam to nie było zbyt wielu aktorów, a w tej chwili jest nas spora grupa, która na dodatek ma poza teatrem zajęcia, których my nie mieliśmy- filmy, seriale. Ale mam nadzieję, że jest w nas pewien rodzaj życzliwości, który spotyka młodych aktorów, którzy tu przychodzą.

Zastanawia mnie to, dlaczego akurat z tym teatrem jest Pani tak związana, bo urodziła się Pani i studiowała w Krakowie, czyli zupełnie na drugim końcu Polski, grywała Pani też w Warszawie…

To bardzo proste. Tutaj w Teatrze Wybrzeże pracował mój teść – Stanisław Michalski, mój mąż urodził się w Sopocie, potem życie przeniosło go do Łodzi, ale sercem zawsze był w Trójmieście. Bardzo go tu ciągnęło, jego marzeniem było grać w tym teatrze. I można powiedzieć, że poszłam za mężem.

30 lat w jednym teatrze, 30 lat z jednym mężczyzną… Czy jest jakiś przepis na sukces?

(śmiech) Jeżeli chodzi o teatr to zagrałam tutaj około 70ciu dużych ról. To miejsce dało mi spełnienie zawodowe, tutaj prawdopodobnie mieszka jakiś mój teatralny anioł. Jeżeli gdzieś pójdę to nie zabiorę go ze sobą, więc wolę tu siedzieć. A jeśli chodzi o mężczyznę to sprawa też jest dosyć oczywista i prosta. Czasem się trafia na swoją połówkę, a czasem nie. Oczywiście, ja mogę mówić różne frazesy o partnerstwie, o przyjaźni, o miłości, o fascynacji, o tym, że mogę polegać na moim mężczyźnie, o tym, że on może polegać na mnie… Ale to wszystko są półprawdy, bo trzeba po prostu trafić na odpowiedniego człowieka.

A z którym z tych trzech miejsc jest Pani najbardziej związana: z Krakowem, Warszawą czy z Trójmiastem?

Zdecydowanie z Trójmiastem, bo tutaj urodziło się moje dziecko, tutaj są moi przyjaciele, część mojej rodziny, moje wspomnienia, moje sukcesy i porażki. Tych najważniejszych 30 zawodowych lat, kiedy aktor osiąga pełnię. W Krakowie studiowałam, tam spędziłam młodzieńcze lata i mam pewien sentyment do tego miejsca. Kiedy wychodzę na krakowski rynek, na mojej twarzy zawsze pojawia się nostalgiczny uśmiech…

W Warszawie był kręcony serial „Przepis na życie”, w którym zagrała Pani rolę Ireny. Przełamała Pani pewien stereotyp Pani po pięćdziesiątce – babci i matki Polki. Czy to od początku miała być rola „ z misją”?

Nie. Najpierw dostałam scenopis, który był świetnie napisany. Sama jestem trochę jak Irena – intensywnie pracująca pięćdziesięcioparolatka, która raczej nie zamierza spędzać czasu na szydełkowaniu. Wolałabym iść ze swoimi studentami na tańce, więc stosunek mojej bohaterki do życia nie był dla mnie jakimś zaskoczeniem. Dopiero po pierwszym sezonie, kiedy zaczęło się o tym mówić, zaczęłam świadomie pewnymi kwestiami operować.

Ludzie po pięćdziesiątce nie byli w żadnym z dotychczasowych seriali przedstawiani w taki sposób – jako ludzie z pasjami, zakręceni i energiczni…

To prawda. Kobiety w tym wieku, w filmie czy serialu rzadko nosiły mini i skórzaną ramoneskę.

Wcześniej wspomniała Pani, że chętnie poszłaby Pani ze swoimi studentami na tańce. Jest Pani szaloną profesorką czy raczej surową i stanowczą?

Mam nadzieję, że jestem sobą i tak jak każdy człowiek, składam się z wielu elementów. Są momenty, kiedy coś mnie wkurza, wtedy bywam despotyczna i surowa, ale są także sytuacje, kiedy studenci maja jakieś swoje przeżycia i problemy, wówczas staram się ich zrozumieć. Ale to, co przyświeca mi przez cały czas to fakt, że to właśnie ja muszę nauczyć ich zawodu.

Czy dzisiejsza młodzież jest zdolna?

Dzisiejsza młodzież jest zdolna, ma dużo szerzej otwarte głowy, jest odważniejsza. Natomiast pozwolę sobie powiedzieć, że jest mniej pracowita niż moje pokolenie. Są oczywiście studenci, którzy intensywnie pracują, ale generalnie zapał jaki obserwuję, jest troszkę mniejszy.

W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że pochodzi z „aktorskiej mafii” i tak sobie myślę, że nie miała Pani chyba wyjścia… Czy pójście w inną stronę niż ta artystyczna było, w Pani przypadku, niemożliwe?

j tata był związany z Teatrem Starym, przyglądał się pracy aktorów i zdawał sobie sprawę, że dla kobiety to nie jest najfajniejszy zawód na świecie, dlatego z jego strony nie odczuwałam absolutnie żadnej presji. Czy nie miałam wyjścia? Rzeczywiście od dzieciństwa tym teatrem nasiąkałam. Bardzo często dzieci lekarzy zostają lekarzami, dzieci prawników prawnikami i tak dalej. To jest dosyć naturalne. Różnica polega tylko na tym, że dzieci aktorów są bardziej „na świeczniku”.

Czy jest jakaś rola, którą jeszcze chciałaby Pani zagrać?

Myślę, że chciałabym zagrać jakiegoś męskiego Szekspira, np. Ryszarda III. A może Lira na starość.

Czy czuje się Pani spełniona?

Z jednej strony oczywiście tak, ale diaboliczność tego zawodu polega na tym, że aktor nigdy do końca nie jest spełniony. Ciągle marzy i ciągle coś nowego mu się w głowie roi. Ale generalnie – tak, jestem spełniona.

Rozmawiała Patrycja Ceglińska

ZOSTAW ODPOWIEDŹ