„Rozmawiam z rolnikiem i klepię go po ramieniu: «Chłopie, żebyś ty był prezydentem!»”

Boi się tylko Boga i trochę żony. Człowiek z marmuru, żelaza i nadziei. Złota rączka. Nie lubi filmów, spektakli i książek o swoich dokonaniach. Zagraniczni dziennikarze traktują go jak bohatera, duża część polskich nazywa Bolkiem. Nie potrafi mówić o uczuciach, miał „w życiu sprawy ważniejsze niż miłość”. Po głośnej publikacji Danuty Wałęsy okrzyknięty szowinistą. Zanim sam rzucił palenie, nakazał to zrobić żonie.

wałęsakwiaty2life

Lech Wałęsa to człowiek taki jak my. Ze słabościami, przywarami.

Będąc prezydentem sypiał w łazience, na kozetce. W dzień ogłoszenia Nagrody Nobla, jak gdyby nigdy nic, wybrał się na ryby. Za nim sznur dziennikarzy i – rzecz jasna – agentów. Nim doczekał chwil chwały, przez opozycyjną działalność, tracił pracę częściej niż pechowy Jake z banalnej komedii z Lindsay Lohan. 

Ciągle zamyślony, lekko wycofany, ożywia się w towarzystwie. Genialny trybun, na którego imieninach bywało po 400 osób. Historia uczy, że prędzej jeden stanie za milionami niż miliony za jednym.

* 

Hubert Kęska: Nie wierzę, że w życiu nie wypił Pan piwa. 

Lech Wałęsa: Pić piłem, ale niespecjalnie lubię. Jedyne, które mi odpowiadało, to takie z wyczuwalnym zapachem drożdży. Teraz z kolei wiek nie pozwala mi na alkohol. Jestem już za stary na picie. 

Nigdy nie był Pan typem człowieka-imprezy.  Ilekroć w PRL-u wybierał się Pan na jakieś przyjęcie, z góry określał, jak długo zabawi. „Dwie godziny minęły? Dobrze, wychodzę. Jak chcesz to zostań” – zerkał Pan na zegarek, później na żonę. 

Tak było i jest do dzisiaj. Wszystko planuję, jestem punktualny. Nawet na swój pogrzeb nie zamierzam się spóźnić. (śmiech) Urodziłem się z dala od cywilizacji, w malutkiej wiosce, gdzie wszędzie trzeba było zdążyć – do szkoły, kościoła. Młodość wyrobiła we mnie punktualność.

Na jesień życia zrobił się Pan bardzo aktywny. Można pana spotkać na trasie rowerowej, zażywa Pan długich spacerów.

Staram się odzyskać dawną kondycję. W ostatnich latach nie cieszę się najlepszą. Tu boli ręka, tu noga, tam coś szczypie. Ile bym nie trenował, pełnej sprawności już raczej nie przywrócę. A kiedyś byłem bardzo sprawny, zawsze w tej górnej warstwie. Taki dobry przeciętniak, dość mocny we wszystko. Może nie najlepszy, lecz zawsze w czołówce. 

Strzelcem był Pan świetnym.

Ile razy za strzelanie dostałem urlop! Służyłem w Koszalinie i miałem naprawdę dobre oko, także wprawę. W Popowie polowaliśmy na zające. W ten sposób uzupełnialiśmy dietę. Siedzi we mnie ten wrodzony instynkt, do dzisiaj mam wiatrówkę. Chociaż zabijać szczególnie nie lubię. Dawniej zabijało się, żeby żyć.

„Jako dziecko lubił popisywać się odwagą. Był zaczepny, boksował się z kolegami” – czytam o Panu.

Trenowałem boks w gdańskim GKS-ie. Niestety trwało to krótko.

Dlaczego Pan przestał?

Miałem już jakiś wiek, byłem stoczniowcem. Drugi powód to trener. Któregoś dnia sparowałem z jakimś młodym człowiekiem, który pukał mnie po nosie. I ten wredny nie pozwalał mi oddać. Ja byłem ambitny i się odgrażałem: „Jak zaraz cię gwizdnę!”, a trener nie pozwalał. Tu krzyczał, tu odtrącał rękę. Tak mnie wkurzył, że przestałem boksować. (śmiech) Szkoda, bo gdybym zaczął wcześniej, może i byłaby z tego kariera. Byłem dobry, naprawdę dobry.

Poseł PiS Dominik Tarczyński wyzwał Pana na solo. Boi się Pan tylko Boga i trochę żony, więc chyba nie jego.

O nieee, jego wcale. Jakby jeszcze doszło trochę adrenaliny…  Jestem gotów walczyć i wiem, że wygram. On nie jest zbyt silny, a ja mimo słusznego wieku mam czym uderzyć.  Może czuć się znokautowany.

Chadza Pan jeszcze na Lechię? Lech Wałęsa i Donald Tusk to jej najbardziej znani kibice.

Ostatnio brakuje czasu. Niemniej wiem, że mają teraz niezłą paczkę i – jeśli mnie wpuszczą – znowu będę chodził.

Pana młodość to czas kapitalnych bramkarzy: Lwa Jaszyna, a później Jana Tomaszewskiego, który jest wychowankiem zaprzyjaźnionego z Lechią Śląska.

Sam broniłem, na podwórku. Z uwagi na krótkie nogi, brak żelaznej kondycji i szybkość. Miałem znakomity refleks, mało kto mógł mi strzelić. Bieganie za piłką nigdy mi się nie podobało. Szczególnie jak miałem to robić z dziewiętnastoma innymi chłopakami. Bramkarz to sport indywidualny. Ja jestem indywidualistą w każdej mierze.

Także samotnikiem?

Tak. Żyję bardzo szeroko i nie mam prawdziwych przyjaciół. Takich z definicji. Ludzi dobieram do tematów, sytuacji. W kwestiach politycznych największego przyjaciela mam w pani profesor (Joanna Muszkowska-Penson – od wczesnych lat 80-tych lekarz domowy i współpracownik prezydenta – przyp. red.) – jesteśmy na co dzień blisko. W dziedzinie związkowej znów kogoś innego – robotników, elektryków. Trudno znaleźć jedną osobę odpowiadającą całemu spektrum moich zainteresowań.

Polska kadra piłkarska do historycznego Euro 2016 przygotowywała się w Arłamowie. W okresie internowania strasznie Pan tam przytył.

W ten sposób skończył się czas, w którym nie mogłem przybrać na wadze. Trwał chyba z 10 lat. 67 kilo i ani kilograma więcej. Walczyłem z tym. Wtedy piłem nawet trochę piwa. Piwo, ubite jajko, śmietana – nic nie pomagało. A jak już zaczęło iść w górę, to nie da się zahamować. Dziś waga pokazuje 97. (śmiech)

Podczas stanu wojennego szprycowano Pana sterydami? Z niewoli wyszedł Pan strasznie spuchnięty.

Było takie podejrzenie.

Trzeba powiedzieć też, że w Arłamowie miałem wyjątkowo dobre warunki. Kelnerzy, lodówka, świetna kuchnia – czego dusza zapragnie. Oni chcieli mnie tym wszystkim przekupić, przekonać, abym do nich dołączył. Nadprogramowe kilogramy wzięły się z pewnością również z braku ruchu. Lubię chodzić własnymi ścieżkami, a tam każdy krok wykonywałem w wielkiej obstawie. Spacerowałem więc głównie po malutkim pokoju. To był bardzo osiadły tryb życia.

To niezły paradoks, że w ostatnich latach jeździ Pan tam głównie, by się odchudzać.

Mam sentyment do tego miejsca, odwrotnie żona. Ona Arłamowa nienawidzi. Mnie w latach 80-tych nie było tam źle. Nie przeszkadzało mi nawet, że byłem zniewolony. Jasno zdeklarowany politycznie, w spokoju, realizowałem swój plan. Analizowałem sytuację w wyjątkowo przyjaznym klimacie. Kto z kim, kto zwycięży, kto tu przegra. Przy okazji odpocząłem. Żona jest bardziej praktyczna.

Największym paradoksem jest natomiast to, że dziś obawiam się, czy tak ciężko wywalczona wolność nie zrujnuje tamtych terenów. Dawniej nikt nie mógł się tam budować, wygrodzony był cały powiat. To było naturalne, przyjęte. Teraz kapitalizm może spowodować zniszczenie pięknych bieszczadzkich plenerów. 

Prominentni związkowcy z rozrzewnieniem wspominają znakomitą kuchnię pańskiej małżonki. Jest jednak pewna potrawa, którą od lat przyrządza Pan sobie sam. Jajecznica na boczku, z chlebem. 

To danie, w którym najważniejsze jest dobranie odpowiednich proporcji. Każdy ma własne. W innych potrawach nie mogę uchodzić za eksperta. Nawet jak zrobię sobie sam herbatę, to mi ona nie smakuje. (śmiech)

Naprawdę do drugiego wywiadu z Orianą Fallaci nie przeczytał Pan żadnej książki?

To nie tak, że żadnej. Z Fallaci sytuacja była następująca. Chciała koniecznie zrobić ze mną wywiad, a ja nie miałem do tego warunków. W Zielonej Górze wybuchł wielki strajk i musiałem natychmiast jechać go ugasić. W przeciwnym razie państwu groziła interwencja zbrojna ze strony Rosji – zagrożony był Układ Warszawski. Pakuję się, podpisuję dokumenty w związku i tłumaczę tej kobiecie: „Proszę pani, teraz nie mam czasu. Kiedy indziej”. A ona namolnie: „Pan wie, z kim ja rozmawiałam? Z prezydentami, królami. Napisałam wiele książek”. Wkurzyłem się na dobre: „Pani napisała wiele książek, a ja żadnej nie przeczytałem. I tego, co pani napisze, też nie przeczytam. Tam są drzwi!”. Wyrzucam ją, i w tym momencie ktoś wchodzi do mieszkania: „Jednak nie musi pan jechać. Sytuacja opanowana”. „No, to co innego” – pomyślałem. „Pani siada, robimy ten wywiad”.

Czyli z tymi książkami to była przekora?

Fakt, że specjalnie się nie naczytałem, bo też nie nachodziłem się do szkół. Ale bez przesady. 

Włoszka żyła potem w przekonaniu, że mnie złamała. To nie tak. W trakcie naszego spotkania zmieniły się po prostu warunki.

Pożegnaliście się jak serdeczni znajomi. „Jeśli trafię do raju, zajmę dla pani miejsce. Porozmawiamy o zbożu rosnącym na kamieniach” – miał Pan pozdrowić ją na odchodne.

Takie sympatyczne, grzecznościowe zwroty – odkąd pamiętam lubiłem żartować. Fallaci była w sumie dość miła, to kobieta o dużej wiedzy. Poróżniła nas jedynie sytuacja polityczna. Polska się wtedy paliła.

Spotkaliście się na Zaspie. „Tu mieszka szef 10-milionowego związku” – nie mogła ukryć zdziwienia dziennikarka, spoglądając na szary, niczym nie wyróżniający się blok. Przenieśliście się tam dosłownie z garnkiem gorącej zupy.

Wcześniej żyliśmy w malusieńkim mieszkanku na Stogach, z piątką dzieci. A to był czas, gdy zaczął przyjeżdżać do mnie cały świat – okres po Sierpniu 80’. Także władze były zatem zainteresowane, abyśmy zmienili lokum i przyjmowali interesantów w godniejszych warunkach. Ułatwiono mi to, żeby nie było wstydu. Dostaliśmy trzy połączone mieszkania.

Niespełna dwa lata później miał Pan przechwalać się, że jest potomkiem rzymskiego cesarza Walensa.

(śmiech) Tak, słyszałem o tym. To kompletna bzdura.

No wie Pan, praprzodkiem braci Kaczyńskim jest Bolesław Krzywousty, Bronisława Komorowskiego natomiast dawny władca Szwecji. 

Chodzi pewnie o moją rozmowę z bratem w Arłamowie. Mogłem coś takiego powiedzieć co najwyżej w żartach. Agenci próbowali nie tylko wpłynąć, abym zmienił front, lecz również nieustannie mnie nagrywali, by skompromitować. Najbliżej prawdy o tej i innych podsłuchanych rozmowach napisał w swoich wspomnieniach Rakowski – w tamtym czasie mój zdeklarowany przeciwnik. Walczono ze mną wszelkimi możliwymi sposobami. Do zamachów na życie włącznie.

Ile ich było?

Na pięć znaleziono świadków, na pewno było więcej.

Jeden przypadek jest dość tragiczny. Któregoś dnia przyjechał do nas człowiek nazwiskiem Szczepański. Właśnie wyszedł na przepustkę, siedział za zabicie policjanta. Moja żona przygotowała mu obiad, m.in. tę słynną jajecznicę. Rozczulił się i zakomunikował wprost: „Ja przyszedłem pana zabić”. Zawiesił głos, po chwili dodał: „Ale nie zrobię tego”. Chwilę pomilczeliśmy. „Tylko, jeśli ja tego nie zrobię, to co oni zrobią ze mną?”. Za miesiąc znaleźli go powieszonego.

Po latach zgłosiła się do mnie córka tego człowieka. Sprawa do dziś nie została wyjaśniona, choć wyjaśnienia wymaga.

A inne?

Były zgłoszone na policję, ale nie pociągnięto tych spraw. Nie chcę grać na siłę bohatera. Takimi śledztwami powinni się zająć tacy ludzie jak Cenckiewicz. Jeżeli ktoś przypisuje mi agenta, winien zbadać wszystko co ze mną związane – od początku do końca.

Świadkiem zamachu w Szwajcarii był choćby Bronisław Geremek. Po zajściu mówię: „Panie Bronku, może pan to ruszy? Był pan tam”. On na to: „Panie Lechu, przeżył pan? To ciesz pan się”. Oznaczało to mniej więcej: facet, nie dotykaj, bo jak to jest poważna sprawa, to do ciebie wrócą. A jak się nie będziesz czepiał, to zapomną. Ty zapomniałeś, to i oni zapomną. Mnie to nie pasowało, lecz może i słuszna logika? W każdym razie, góra miała inne zdanie niż służby. Udało mi się przeżyć.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ