Poza Horyzonty – Jasiek Mela

jasiek tekst2.sporteuro.jpg„(…) Chociaż jednak jest tak, że nawet jeśli spotyka się Marka Kamińskiego albo samego Boga, to on tylko daje szansę. Przez lodową pustynię trzeba przejść samemu. A lodową pustynią może być wszystko – dla osoby niepełnosprawnej przejście z pokoju do łazienki, dla zdrowej decyzja o zmianie pracy. Dzisiaj ja chcę pokazywać innym,  że warto tę pustynię pokonywać, podejmować wyzwania, nie przegapić swojej szansy (…)” – Jasiek Mela, „Poza Horyzonty”.

Paulina Ostapiuk: Jako jedyny nastolatek na świecie zdobyłeś dwa bieguny. Masz poczucie, że dokonałeś czegoś niezwykłego?

Jasiek Mela: Szczerze mówiąc nie. Dla mnie to nie ma większego znaczenia. Nigdy nie sprawdzałem czy jestem najmłodszym, czy jedynym niepełnosprawnym. Traktuję to jako okazję do wykorzystania w słusznej, w moim odczuciu sprawie. To jest coś, co powoduje, że mam swoje pięć minut. Staram się to wykorzystywać najlepiej jak umiem, bo dzięki tej całej medialności łatwiej mi chociażby prowadzić fundację.

A propos fundacji – na co dzień zmagasz się z różnymi stereotypami dotyczącymi ludzi niepełnosprawnych. Myślisz, że świadomość społeczna i sposób patrzenia na niepełnosprawnych zmienia się, ewoluuje?

Myślę, że tak. W zasadzie jestem pewien, że to idzie zdecydowanie w dobrą stronę. Spotykam bardzo wielu niepełnosprawnych, czasem po wypadkach, czasem od urodzenia, dlatego wyraźnie widzę jak to się zmienia. Mam znajomego Krzyśka, z którym byłem na Kilimandżaro. On jest niepełnosprawny całe życie, cierpi na chorobę heinego-medina. Opowiadał mi kiedyś, że przez to, że choruje nie mógł iść do liceum ogólnokształcącego , bo dyrektor powiedział wprost: chłopaku, jesteś niepełnosprawny, więc chyba oczywistym jest, że do tej szkoły nie mogę Cię przyjąć. Sama rozumiesz, że w naszym pokoleniu takie coś jest nie do pomyślenia. Jeszcze parę lat temu takie rzeczy się działy, wręcz były na porządku dziennym, więc bardzo mnie cieszy, że to, jak powiedziałaś ewoluuje. Ale to zasługa również tego, że osoby niepełnosprawne zaczynają odważniej funkcjonować w życiu publicznym, przez co ich problemy są wyraźniej widoczne. Ludzie zdrowi mają szanse zetknąć się z tym naszym światem. Chociaż ja bardzo nie lubię nazywać tego dwoma różnymi światami, ale mam świadomość, że problem integracji społecznej działa dwustronnie – z jednej strony ludzie niepełnosprawni zderzają się z nietolerancją ludzi zdrowych, z drugiej często sami zamykają się na innych, nie wierząc w to, że niosą za sobą jakąś wartość. Poza tym zdaję sobie sprawę z tego, że ludzie zdrowi bardzo często po prostu nie wiedzą jak mają się zachować w towarzystwie osoby niepełnosprawnej, żeby jej nie urazić. Dlatego z reguły wybierają najprostszą drogę i wolą unikać kontaktów z niepełnosprawnymi.

Co dla Ciebie oznacza „Poza Horyzonty”?

Ta nazwa, z której do dzisiaj jestem bardzo zadowolony, oznacza wykraczanie poza horyzont swojej wyobraźni, poza to, co wydaje się nam niemożliwe do przejścia. Ja na własnej skórze przekonałem się, że słowo „niemożliwe” jest tylko wymówką, by nie robić w życiu tego o czym tak naprawdę się marzy. Mówimy: chciałbym podróżować, ale nie mam kasy, chciałbym uprawiać sport, ale nie mam do tego predyspozycji. Cały czas szukamy wymówek, zamiast zwyczajnie się zawziąć i zacząć realizować swoje marzenia. Moje życiowe doświadczenia pokazują, że wszystko jest możliwe, dlatego staram się przekonywać o tym innych ludzi.

Naprawdę wierzysz w to, że nie ma rzeczy niemożliwych, barier nie do pokonania?

Zdecydowanie. Nie próbuję zaczarować świata, bo oczywiste jest, że człowiek na wózku nagle nie wstanie z tego wózka i nie zacznie stepować. Ale to nie oznacza, że nie może tańczyć. Ja znam ludzi, którzy są tancerzami na wózku, i wierz mi – to co robią nie jest ani trochę mniej imponujące od tego jak tańczą ludzie zdrowi. Każdy może zostać sportowcem w jakieś dziedzinie, najlepszej dla siebie. Problem polega tylko i wyłącznie na tym, że nam się zwyczajnie nie chce. Żeby być nie tylko sportowcem, ale zarówno piosenkarzem, prezesem firmy trzeba być wytrwałym i konsekwentnym. Niczego w życiu nie dostaje się za darmo. Każdy sukces zawsze okupiony jest ciężką pracą. A to jest to, czego się boimy.

Parafrazując cytat z filmu: „Kalectwo to nie stan ciała, tylko stan umysłu”.

Dokładnie tak. Bardzo często sami sobie narzucamy jakieś ograniczenia, tylko po to by nie musieć się mierzyć z różnymi wyzwaniami.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że zawsze powtarzasz słowa Marca Zuckenberga, o tym, że człowiek szybciej zauważy śmierć wiewiórki na swoim podwórku, aniżeli tysiąca dzieci w Somalii. Co to oznacza?

To jest bardzo trudny i śliski temat. Żyjemy w czasach, w których króluje przeświadczenie, że być wrażliwym na krzywdę drugiego człowieka oznacza globalne myślenie o problemach natury moralnej i etycznej. Czyli, jestem wegetarianinem, bo zwierzęta cierpią, jestem buddystą, bo to jest teraz modne, przeleję pieniądze na jakieś konto, bo dzieci w Afryce głodują. Bardzo wiele rzeczy robimy, tylko dlatego, że jest ogólnie przyjętą normą społeczną.  W efekcie przejmujemy się rzeczami, na które tak naprawdę nie mamy wpływu. A kiedy widzimy cierpiącego człowieka na ulicy mamy go gdzieś. Często nawet nie mamy pojęcia o tym, że nie tylko w Sudanie nie ma wody. W Polsce również są rodziny, które nie mają dostępu do bieżącej wody, a niektóre dzieci umierają z głodu, nie mają dachu nad głową lub przeżywają inne dramaty. Mi nie chodzi o to, żeby odciągać ludzi od buddyzmu, nie twierdzę również, że wegetarianizm jest zły lub, że trzeba olewać dzieciaki w Afryce. Absolutnie nie to mam na myśli! Ja po prostu mówię, byśmy wpływali na to, na co możemy. Mówię, żebyśmy zauważali drugiego człowieka, który stoi obok nas, bo udawanie, że się go nie widzi jest po prostu jedną wielką hipokryzją.

Chciałabym porozmawiać o filmie „Mój biegun”. Powrót do tych najbardziej bolesnych wydarzeń z przeszłości, które już pewnie niejednokrotnie przerobiłeś w sobie, musiał być bardzo bolesny. Jakie były Twoje pierwsze wrażenia po obejrzeniu filmu?

Niewątpliwie zmierzenie się z tym filmem łatwe nie było. Ale na przestrzeni tego czasu, który minął nauczyłem się mówić głośno o rzeczach trudnych. Tym bardziej, że ta nasza historia jest dla mnie w pewnym sensie narzędziem pracy. Codziennie spotykam się z ludźmi, którzy mają problem z poczuciem własnej wartości, a to dotyczy praktycznie każdego, bo każdy przynajmniej raz w życiu był lub będzie na „zakręcie”, przez co zaczyna wątpić w siebie samego. Ja naprawdę miałem, czy nawet nadal mam powody, by nie wierzyć w siebie, a jakoś udało mi się przez to wszystko przejść. To jest dla mnie podstawa do tego, by przekonywać innych, że się da. Nie jestem teoretykiem, tylko operuję swoją autentyczną historią. Nikt mi nie powie „co ty wiesz o prawdziwych problemach, co ty wiesz co to znaczy przeżywać osobisty dramat?”. Same mówienie o problemach, które się pojawiają w filmie, nie stanowi dla mnie problemu.

Ale tym razem zobaczyłeś „żywy” obrazek, który działa na wyobraźnię.

Masz w pełni rację. Szczerze mówiąc myślałem, że ten film mniej mnie zaboli. Ale tak jak mówisz, te obrazy są „żywe”. Dzięki temu, że wspólnie z moją rodziną pracowaliśmy przy tym filmie, wiele zdań, które padają w filmie to frazy, które kiedyś autentycznie zostały wypowiedziane przez nas. To nie było tak, że scenarzysta zastanawiał się, co w danym momencie powie ojciec, tylko to my szczegółowo opowiadaliśmy jak było naprawdę. W związku z tym patrząc na Bartka Topę nie widzę aktora, tylko czuję na sobie karcące spojrzenie mojego taty i przypominam sobie ten moment, w którym on wypowiadał dane słowa. Przez to ten ładunek emocjonalny jest zwielokrotniony.

Co było najtrudniejsze?

Paradoksalnie wcale nie momenty związane ze śmiercią Piotrusia, ani z moim wypadkiem, tylko relacje z tatą.

Powiedziałeś, że nie chciałeś, żeby obraz Twojego taty w filmie był zdemonizowany. Ja oglądając „Mój biegun” nie widziałam demona. Widziałam człowieka, który ze wszystkich sił walczy o swoje dziecko i robi to tak, jak umie najlepiej. Dzisiaj też tak o tym myślisz, czy mimo wszystko masz żal?

Nie. Zdecydowanie dziś myślę tak jak mówisz, i bardzo się cieszę słysząc od Ciebie takie słowa. Faktycznie bałem się, że postać mojego taty zostanie źle odebrana. Jednak film to jest rzecz sztuczna. To półtoragodzinny fragment mojego dwudziestopięcioletniego życia. Nie dało się opowiedzieć całej historii, która jeszcze się nie skończyła, bo żyjemy, ale która na dzień dzisiejszy wygląda tak, że z moim tatą jesteśmy przyjaciółmi. Wspieramy się, kiedy trzeba potrafimy się też wzajemnie opierdzielić (śmiech). Fantastyczne jest to, że z tak trudnych doświadczeń i relacji udało się zbudować coś naprawdę trwałego.jasiek 2

Wiesz, ja jestem matką i ten film zmusił mnie do zastanowienia się nad rzeczami, nad którymi człowiek na co dzień nie chce myśleć i nie chce ich sobie wyobrażać. Dlatego nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak Twoja mama poradziła sobie z produkcją filmu, obejrzeniem go i całym tym medialnym zamieszaniem wokół Waszego życia?

Na to pytanie powinna odpowiedzieć sama moja mama, bo mi jest to trudno ocenić. Zdecydowanie w społeczeństwie panuje taki pogląd, że osobą najbardziej odpowiedzialną za dziecko jest mama. Jeżeli dziecko zrobi sobie krzywdę to mówimy „mama nie upilnowała”. Co jest absurdem, bo mówiąc szczerze miałem w życiu sto tysięcy innych okazji, żeby zginąć. To, że komuś się zdarzył wypadek, a komuś nie, to często zupełny przypadek. Ja robiłem tak wiele głupich rzeczy, że ten transformator to nie była najniebezpieczniejsza sytuacja w jakiej się znalazłem.

A Ty nie masz takiego poczucia, że to rodzice są odpowiedzialni za to co się stało?

Nie! Absolutnie nie!

Nigdy nie pomyślałeś, że ktoś Cię zwyczajnie nie upilnował. Ja jestem przekonana, że kiedy dziecku dzieje się krzywda, to odpowiedzialny zawsze jest dorosły…

Ale jak wyobrażasz sobie upilnowanie dziecka? Nie da się tego zrobić. Twój pogląd wynika pewnie z tego, że jesteś odpowiedzialną matką, ale wypadki się zdarzają. Każdy z nas ma inny temperament. Pewnie gdybym był dzieckiem bardzo spokojnym, głównie siedzącym, tylko czytającym o podróżach, pewnie dziś byłbym osobą w pełni sprawną, ale nic bym w życiu nie osiągnął. Zawsze miałem w sobie i nadal mam taką ciągotę do sytuacji nie do końca bezpiecznych. Różne rzeczy się w życiu dzieją, czasem to jest taki ryzyk fizyk – czy stanie się coś złego, czy nie. Nigdy nie miałem żalu do rodziców! Gdybym skakał po drzewie, spadł i złamał sobie kręgosłup, to też wszyscy mówiliby, że rodzice nie upilnowali. Pytanie jak upilnować dziecko, które jest samodzielne. Nie można kontrolować swojego dziecka dwadzieścia cztery na dobę, to jest niewykonalne. Oczywiście można zachowywać maksimum atencji i nauki tego co można, a co nie, ale dziecko samo podejmie decyzję. Czasami sparzy sobie palec, czasami straci rękę, a czasami zdarzy się coś jeszcze gorszego. To co się stało, to były nieszczęśliwe wypadki i nie można myśleć o tym inaczej.

Tytuł filmu jest nieco przewrotny. Czym dla Ciebie był tytułowy biegun? Powrotem do normalnego życia?

Nie lubię słowa powrót, bo człowiek nie powraca. Żeby wrócić do normalnego życia musiałbym odzyskać rękę i nogę – taka jest prawda. Ja wszedłem w nowe życie, w inne życie. Ale dla mnie tytułowym biegunem jest zaakceptowanie siebie innego. W pewnym momencie zrozumiałem, że bycie niepełnosprawnym nie oznacza bycie kimś gorszym. Dotarłem do takiego momentu, w którym uwierzyłem, że pomimo tego, że nie mam ręki i nogi mogę nauczyć się miliarda nowych rzeczy, a nawet sprawnością fizyczną przerosnąć niejedną zdrową osobę. Tak naprawdę to wszystko zależy tylko ode mnie. I to jest mój biegun.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ