Polskie podróżniczki

Po prostu nie potrafią się zatrzymać. A nawet gdyby potrafiły, to nie chciałyby tego zrobić. Zdobywają szczyty, przemierzają oceany i wciąż pcha je do przodu jakaś niezrozumiała, nieopanowana siła. Z pasji, jaką są dla nich podróże, uczyniły swój własny sposób na życie.

www.kobieta.pl 

Kto powiedział, że podróże są tylko dla mężczyzn? Nie trzeba mieć dwóch metrów wzrostu i potężnej muskulatury, by znaleźć w sobie siłę do stawiania czoła światu. One udowadniają, że to, co jest naprawdę potrzebne, to determinacja i pewność siebie. Czasami pomocny bywa też cięty język i przekonanie, że z każdej sytuacji jest przecież jakieś wyjście. Niezłomność ducha i cierpliwość przychodzą z czasem, razem z powiększającym się zasobem przebytych kilometrów. Polskie globtroterki nie są milionerkami, nie podróżują z osobistą obstawą, za to udowadniają, że są w stanie wytrzymać tyle samo, a nawet więcej niż ich koledzy.

 

Kim są? To zwykłe dziewczyny, które tak jak my chodziły kiedyś do szkoły, czasem wagarowały, bo ciężko im było usiedzieć w ławce, wypożyczały książki podróżnicze i spędzały wakacje w górach lub nad morzem. Tyle tylko, że to wszystko szybko przestało im wystarczać. Zaczęły więc zastanawiać się, w jaki sposób uczynić ze swojego niespokojnego ducha atut, a z pasji – zawód.

 

Takie możliwości daje na przykład kariera dziennikarza i pisarza. W ten właśnie sposób swoją przygodę podróżniczki rozpoczęła Beata Pawlikowska. Kiedy zaczynała pracę w radiu, być może sama nie spodziewała się jeszcze, że za kilka lat będzie przedzierać się przez dziewiczą, nietkniętą palcem cywilizacji, dżunglę amazońską, nie zważając na szalejącą w tych rejonach świata malarię i wyjątkowo niegościnny ekosystem. Beata Pawlikowska zdobyła na polu radiowym uznanie i mniejsze lub większe zaszczyty. To jednak jej wyprawy do Ameryki Południowej, które barwnie i dowcipnie opisywała, przyniosły jej prawdziwą sławę. Bardzo szybko okazało się też, że blondynka w dżungli nie jest tak bezbronna i nieporadna, jak mogłoby się niektórym wydawać – przeciwnie, potrafi zadbać o swój bagaż, mapy i zapasy wody, i sama wytyczać sobie ścieżki. Jej książka „Blondynka śpiewa w Ukajali”, opisująca podróż przez peruwiańskie Andy i spływ rzeką Ukajali, jest pierwszą pozycję polskiego autora wydaną przez National Geographic.

 

A gdyby tak zamiast morza zieleni obfitego w jadowite mrówki, ogromne ćmy i mięsożerne dzbaneczniki wybrać prawdziwą, niezgłębioną toń oceanu, czasem przyjemnie mieniącą się w słońcu jak żywe srebro, innym razem piętrzącą złowrogie, granatowoczarne fale? Być sam na sam z morzem – to wymaga sporo odwagi. Zmagać się z nim samotnie przez okrągły rok, to wyzwanie, któremu mogą sprostać bardzo nieliczni. Jedną z takich osób jest Marta Sziłajtis-Obiegło, globtroterka, której 358 dni zajęło przepłynięcie żaglówką dookoła świata. Dwudziestotrzyletnia wówczas żeglarka pokonała ponad dwadzieścia pięć tysięcy mil morskich i odwiedziła po drodze jedenaście krajów, zaczynając od Puerto la Cruz w Wenezueli, kierując się szlakiem pasatowym w kierunku Panamy i Polinezji, dalej mijając Australię, Afrykę Południową, by w końcu przez Atlantyk wrócić do Ameryki Południowej. Mało kto wie jednak, co ta wiecznie uśmiechnięta, niewysoka blondynka robi, kiedy opuści swoją ukochaną łódkę. Z charakterystycznym dla „żywego srebra” entuzjazmem poświęca się jeździe konnej, pływaniu, wędrówkom po górach, kajakowaniu, grze na gitarze, a nawet sztuce malowania na szkle. Nikt przecież nie powiedział, że pasja musi być tylko jedna.

 

Jeśli cierpimy na nieuleczalną chorobę morską albo obawiamy się dziwnych tropikalnych chorób, jest jeszcze inny kierunek, który dostarczyć nam może niezapomnianych wrażeń – w górę, im wyżej tym lepiej. Kinga Baranowska, polska himalaistka, jest jedną z tych osób, które wydają się całe swoje życie podporządkować jednemu celowi, jakim jest pokonywanie słabości i odkrywanie granic swoich możliwości. Kinga mimo młodego wieku jest już doświadczoną i utytułowaną himalaistką. Od lat jeździ od kraju do kraju, wszędzie tam, gdzie znaleźć można najwyższe, najbardziej niebezpieczne dla wspinającego szczyty. Choć do tej pory udało jej się zdobyć aż osiem ośmiotysięczników, w tym trzy jako pierwsza Polka, wymarzyła sobie ich… czternaście, i to bez używania wspomagających organizm butli tlenowych. Kiedy jest w górach, musi być przygotowana na wszystko. Opowiadając o swoim ostatnim wejściu na szczyt Lhotse (8516 m), przyznała, że jeden z himalaistów, który szedł przed nią, zginął. Jej się udało. Dzięki temu może kontynuować długą tradycję polskich himalaistek i jako pierwsza z nich zawalczyć o zdobycie symbolicznego trofeum, Korony Himalajów. Kiedy jest w kraju, prowadzi spotkania motywacyjne i udziela się medialnie, nie tylko w prasie poświęconej wspinaczkom wysokogórskim – na swoim koncie ma też sesje zdjęciowe do takich czasopism jak Twój Styl czy Playboy. Filigranowej sylwetki i złotych włosów Kingi nie rozpoznamy jednak w górach – tam, spod futrzanego kaptura i gogli wystaje jedynie jej zaczerwieniony nos.

 

Prócz takich celebrytek wśród polskich podróżniczek, jak choćby Martyna Wojciechowska czy Ela Dzikowska, na pierwszy plan wybijają się dziś nowe interesujące twarze. Jakiś czas temu Marzena Filipczak wydała niezwykły przewodnik zaadresowany specjalnie do pań, które chciałyby nieco poszerzyć swoje horyzonty, najlepiej dosłownie. W książce „Jadę sobie. Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet” opisuje dziesiątki tysięcy kilometrów – przebytych piechotą albo łódką, przejechanych pociągami, drezynami, rikszami, autobusami i wszelkimi innymi środkami lokomocji – podczas pokonywania których trzeba było coś zobaczyć, coś kupić na targu, gdzieś położyć się spać i umyć ręce. Młoda kobieta przez ponad pół roku samotnie tułała się po Azji, od Indii przez Wietnam, Kambodżę, po Tajlandię i Malezję. Wszystko po to, by zobaczyć niezwykły świat takim, jaki jest naprawdę, poza tandetnym brokatem turystycznego getta. Ale też trochę po to, by pokazać, że po prostu można. Wystarczy się tylko odważyć.

 

Lidia Pustelnik

ZOSTAW ODPOWIEDŹ