Muzyka to ciężki kawałek chleba

moscik 2 sporteuroMuzyk, to jeden z najstarszych zawodów świata. Dusza artysty, lata pracy i często wątpliwy sukces to problemy, które nie zmieniają się jednak od wieków. O trudnej doli muzyka, profesjonalistach na ulicznej scenie i wyobrażaniu sobie jazzu w rozmowie z młodym kontrabasistą, Michałem Mościckim.

Hanna Gajewska: Czym się na co dzień zajmujesz?

Michał Mościcki: Jestem studentem dziennikarstwa, ale to nie moja wina. Tak naprawdę chcę być kontrabasistą i kształcę się w tym kierunku. Uczę się w dwóch szkołach muzycznych – w szkole drugiego stopnia im. Józefa Elsnera na wydziale klasyki i w zespole szkół nr 1 na wydziale jazzu. Paradoksalnie gram dość krótko, bo 3 lata, ale liczy się to ile ćwiczysz a nie to, jak długo grasz. Obecnie staram się ćwiczyć ok. 6 godzin dziennie.

6 godzin dziennie?

Tak. Nie zawsze wychodzi, ale staram się ćwiczyć po 6 godzin.

Nawet po występach? Masz siłę, żeby grać tylko dla siebie? Nie znudziło ci się jeszcze?

Właściwie w ciągu dnia nie robię nic innego. Wstaję rano, idę do szkoły i biorę instrument. Potem idę na jakieś zajęcia, gram jeszcze trochę i jest 22.

Powiedziałeś, że grasz krótko, jakie już masz zawodowe doświadczenie?

Gram w trio jazzowym ze znajomymi z wydziału jazzu i z orkiestrą Państwowej Szkoły Muzycznej im. Zenona Brzewskiego. Jest to szkoła dla najbardziej utalentowanych muzyków, ale nie mają swoich kontrabasistów. W zeszłym roku graliśmy w Filharmonii Narodowej i na Zamku Królewskim. Moim największym osiągnięciem jest solowy występ na koncercie w Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach Królewskich. Ostatnio brałem udział w nagrywaniu płyty z kolędami w aranżacji pana Cegielskiego. Grałem w kwintecie smyczkowym wraz z oktetem śpiewaków Teatru Wielkiego.

Przejdę do konkretów, co to jest job?

Można powiedzieć, że jest to chałtura. To jednorazowy występ dla pieniędzy, na przykład wesele czy urodziny.

Czasem wstyd?

Czasem wstyd, ale staram się nie grać rzeczy, za które musiałbym się wstydzić.

Trudno jest utrzymać się z muzyki?

Bardzo trudno. Moim zdaniem, jeśli chodzi o stosunek włożonej pracy do potencjalnych zarobków, to jest on absolutnie niewspółmierny. Do zdobycia wykształcenia muzycznego potrzeba lat ciężkiej pracy. Nawe, jeśli się otrzymuje za dwu godzinny koncert 500zł, to żeby go przygotować potrzeba kilkunastu prób i lat ćwiczeń. Poza tym, rynek jest mały i dość kapryśny. Szczególnie, jeśli gra się muzykę ambitniejszą niż disco-polo.

Zdarzyło Ci się kiedyś wyjąć kapelusz i grać na ulicy?

Bardzo lubię grać na ulicy. Wbrew pozorom, jest to naprawdę ciekawe doświadczenie. Kiedyś ludzie grający na ulicy byli postrzegani, jako ci, którzy gdzie indziej grać nie mogą, bo gdzie indziej ich nie chcą. W przeciwieństwie do ulicznych grajków, muzyk zatrudniany do knajpy musiał coś umieć. W tej chwili się to zmieniło. W knajpach prawie nie ma muzyki na żywo, a granie na ulicy to świetna okazja do zareklamowania samego siebie. Często po takich występach ludzie proszą nas o numer, bo chcą nas zatrudnić. Poza tym, można też sprawdzić reakcję publiczności na to jak gramy. Niezależnie od tego, czy gramy na dużej czy małej scenie, publiczność jest od nas oddalona. Przeważnie ich nie widzimy, bo mamy reflektory w oczy. Na ulicy wygląda to zupełnie inaczej. Pamiętam grę pod hotelem Bristol, gdzie harfistka grała kaprys 126 Paganiniego. Jest to muzyka poważna, a tańczył do niej 4 letni chłopiec. Po prostu zaczął tańczyć i to, było dla mnie niesamowite. Dzięki występom na ulicy można się ograć przed ludźmi, a przy okazji zarobić na jakieś piwko czy wyjazd. Nawet największe orkiestry świata zaczynają wychodzić na ulicę. Sprawdź sobie film „Conduct us„, na którym orkiestra Chicagowska grała na ulicy, a na wystawiony podest dla dyrygenta mogli wejść przypadkowi ludzie. Granie na ulicy może pozwolić podróżować. Fernando’s Kitchen to zespół, który właśnie w ten sposób jeździ po Europie. W tym roku ze znajomymi pojechaliśmy w ten sposób na koncert Bobbiego McFerrina do Gdańska. Nie mieliśmy za wiele pieniędzy, złożyliśmy się po 50 zł na paliwo, pojechaliśmy w sobotę rano i graliśmy cały dzień. Zarobiliśmy na nocleg i jedzenie, a następnego dnia na powrót do domu. 

Ludzie są szczodrzy?

To zależy od tego, jak się gra. Najwięcej od jednej osoby dostałem 100 zł. Graliśmy jazz na Placu Zamkowym obok jakiejś knajpy. Po trzech godzinach grania, zarobiliśmy jakieś 250 zł. Jak się zbieraliśmy wyszedł dobrze ubrany mężczyzna, powiedział, że bardzo mu się podobało i dał nam stówę. Często też dostaje się jakieś zlecenia.

Czyli to taki sposób na autopromocję?

Wiesz co, to jest sposób na wszystko. Można się wypromować, fajnie pograć i wiele się nauczyć. Często na ulicy podchodzą jacyś muzycy i pytają czy się mogą dołączyć.

Dlaczego jazz?

Dlaczego jazz… Właściwie nie tylko jazz. Gram też muzykę poważną, a jazz to jest coś, co kocham. Po drugie, jest to chyba najbardziej rozwijający gatunek muzyczny. Rozwijający warsztatowo, wymaga świetnego opanowania harmonii i techniki.

Czy muzycy cieszą się większym powodzeniem wśród kobiet?

Na pewno, ale… moscik 1 sporteuro

Ale nie ty?

Ze mną jest tak, że nie umawiam się z kobietami prawie w ogóle, bo nie mam na to czasu. Wolę ćwiczyć niż biegać na randki. Mam wielu znajomych, którzy zaliczają dziewczyny po koncertach, ale mnie to jakoś nie bawi. Co nie zmienia faktu, że bycie muzykiem z pewnością działa u kobiet na plus.

Czym różni się występ w studiu nagraniowym od grania na scenie?

Moim zdaniem, na scenie, o ile nie jest się solistą, jest o wiele prościej. Jeśli człowiek jest ograny, przygotowany, zdrowy i w miarę wypoczęty, to granie na scenie jest czystą przyjemnością. W studio mikrofony wychwytują każdy szczegół. Jeśli się pomylę na scenie, to odbiorca szybko zapomina, bo musi podążać za tym, co jest dalej. Kiedy gra się w studio, słychać każdy błąd. W przypadku nagrywania muzyki rozrywkowej, którą gra się na ślady, czyli każdy instrument osobno, problem jest mniejszy, można nagranie kilka razy powtórzyć. Najgorzej jest, gdy rejestruje się duży skład na setkę, czyli wszystkich na raz. Tak się nagrywa muzykę klasyczną. Jeżeli utwór trwa 10 minut, a ktoś się istotnie pomyli w 9 minucie, to trzeba grać całość od początku. Osobiście wolę granie przed publicznością, bo nagranie studyjne trzeba później sprzedać. Jeżeli przychodzi publiczność na koncert, to muzyk nie musi się martwić, że wejściówki są niewykupione. Jeśli grasz fajnie, przykładasz się do tego, co robisz i sprawia ci to przyjemność, to te emocje udzielają się publiczności i twój wysiłek się zwraca.

A na scenie nie ma problemu z tremą?

Trema jest kwestią ogrania. Pojawia się głównie kiedy gram muzykę poważną solo na kontrabasie, szczególnie przed innymi muzykami. Wiem, że śledzą każdy mój ruch i analizują każdy dźwięk. Gdy gram muzykę rozrywkową, czy jazz ze znajomymi, można sobie pozwolić na improwizację.

Najlepsze i najgorsze wspomnienia?

Jeśli chodzi o najlepsze, to było ich wiele. Może nie jest to do końca odpowiedź na twoje pytanie, ale emocje towarzyszące graniu są inne dla każdego występu. W Teatrze Stanisławowskim grałem elegię Botessiniego, która mi wyszła zaskakująco dobrze. Byłem z tego powodu bardzo szczęśliwy, przez co dałem się ponieść emocjom i kolejny utwór Bacha zacząłem o wiele za szybko. Strasznie go wtedy skopałem. Byłem za to zły na siebie, ale gdy emocje opadły stwierdziłem, że był to mój pierwszy, tak poważny solowy występ i mogło być gorzej. Największy koncert jaki grałem to około 5 tysięcy osób w Amfiteatrze Bemowskim. Był to tzw. „Wieczór uwielbienia” organizowany przez parafię Najświętszej Maryi Panny. Muzyka chrześcijańska, a raczej popularna muzyka z chrześcijańskimi tekstami. Koncert na siedemdziesięcioosobowy chór mieszany, sekcję rytmiczną i kwintet smyczkowy. Profesjonalne granie przed tak dużą publicznością to świetna sprawa. Z gorszych wspomnień to pewnie mój pierwszy występ. Grałem wtedy na gitarze w ramach Festiwalu UFO w warszawskim liceum imienia Stefana Batorego. Miałem 3 numery solo, zjadły mnie nerwy i bardzo słabo zagrałem. W zasadzie to nie wychodziło mi wtedy wszystko, nawet spadły mi okulary z nosa. Tragedia, ale ostatecznie był to mój pierwszy raz.

Muzyk to zawód czy powołanie?

Trudne pytanie, bo wydaje mi się, że oba te aspekty należy łączyć. Jeżeli chcesz traktować to tylko jak zawód i liczyć na czysty zysk, to kończysz przeważnie, jako chałturnik albo gwiazda disco-polo. Z drugiej strony nie czując się do muzyki powołany, nie mając wewnętrznej potrzeby grania, nie jesteś w stanie narzucić sobie dyscypliny ćwiczenia. Trzeba z wielu rzeczy zrezygnować, często z życia towarzyskiego lub lepszych zawodowych perspektyw. Chociaż trzeba muzykę traktować jako zawód, jeżeli chce się grać naprawdę dobrze. Jeśli się ćwiczy po 6 godzin dziennie i nie ma czasu na nic innego, to siłą rzeczy musi być to jedyne źródło utrzymania.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ