Między rockiem a hip-hopem…

… istnieje naprawdę cienka granica. Te style muzyczne, mimo że teoretycznie tak różne, mają wiele wspólnych punktów. W moim przypadku wierna miłość do muzyki rockowej nie wyklucza zainteresowania tym, co dzieje się na hiphopowej scenie muzycznej. Jako, że prywatnie skupiam się na polskiej twórczości, to właśnie na jej przykładach pokażę tę niecodzienną kwestię.

tekstowo.pl

Wspólne korzenie

Oczywiście hip-hop jest dużo późniejszym dzieckiem polskiej kultury niż szeroko rozumiany rock. Za jego oficjalny początek uznaję (tak, jak to się popularnie przyjmuje) wydanie pierwszej płyty Liroya w 1995 roku, choć z drugiej strony nie sposób się nie zgodzić z tym, że Pierwszym Raperem Rzeczypospolitej był Kazik Staszewski, wokalista Kultu. Gdy w Polsce nikt nie znał jeszcze takich słów jak „hip-hop” czy „rap”, on zainspirował się amerykańskimi zespołami, czego skutkiem był umieszczenie w „Piosence młodych wioślarzy” „rapowanych” zwrotek. Piszę to w cudzysłowie, bo niewiele ma to wspólnego ze współczesnym nawijaniem. Honor trzeba jednak oddać Liroyowi. To dzięki niemu o hip-hopie usłyszały tłumy, to on pociągnął młodych do robienia hip-hopu. To jemu udało się osiągnąć rekordową liczbę sprzedaży płyt. Nie zmienia to faktu, że na amerykańskim rapie oparła się i legenda rocka, i ojciel polskiego hip-hopu.

Przenikanie się stylów

Aż miło popatrzeć na to, jak te dwa style muzyczne potrafią się dogadywać. Dowodem tego są chociażby dwa wydarzenia, z których pierwszego byłam świadkiem. Na ubiegłorocznym Jarocin Festiwalu odbyło się trzydziestolecie zespołu Izrael. Ku zaskoczeniu widzów, oprócz takich gości jak Muniek Staszczyk czy Tomek Lipiński, na scenie pojawił się też… Vienio. Kto by pomyślał?! Raper nie dość, że wtórował w piosenkach na swój sposób, to jeszcze jakiś czas wcześniej wydał płytę „Profil pokoleń vol. 1”, na której coveruje Brygadę Kryzys, Sztywny Pal Azji czy Republikę. Biorąc pod uwagę historię festiwalu w Jarocinie, pojawienie się na nim hiphopowca to duża, ale jednak miła i jednocząca niespodzianka, która pokazuje znajomość gitarowego gatunku muzyki przez scenę hiphopową.

Jarocin nie jest jednak wyjątkiem, który zdarzył się raz – w 2012 Jurek Owsiak na Przystanku Woodstock powitał, jako gościa zespołu My Riot, jedną z ikon polskiego stylu ulicznego – Rycha Peję. Na Woodstocku, który przecież raz do roku zmienia się w stolicę rocka i wszelkich jego odłamów, bardzo często goszczą zespoły rapcorowe.

Rapcore nie jest tym, co kocham w muzyce najbardziej, jednak rozumiem tych, których ten gatunek pasjonuje. W końcu bardziej świata rocka i rapu połączyć się nie da – słychać tu zarówno mocne, gitarowe granie, jak i hiphopowy wokal. A z tym brakiem miłości to trochę przesadziłam – w końcu w rapcore idzie też Kazik na Żywo, a na koncercie Dog Eat Dog szalałam jak pies spuszczony z łańcucha.

Przy przenikaniu się tytułowych dwóch gatunków, nie można nie wspomnieć o zespole Luxtorpeda. Wolikalistami tegoż, są przecież ludzie z dwóch różnych światów – Litza, znany z Acid Drinkers czy Arki Noego i Hans, członek Pięć Dwa. Poszli w rock, jednak w repertuarze Luxtorpedy znajduje się też numer wzięty od 52 Dębiec. Co ich połączyło? Wspólne dla obu światów problemy i zmaganie się z samym sobą.

Ideologia

Niby tak różni, a jednak tacy sami. Jakby się głębiej zastanowić, to przecież hiphopowcom i rockmenom chodzi w tekstach o to samo, tylko wyrażają to inaczej. Tematów w jednym i drugim gatunku jest wiele, w tym wiele wspólnych. Mam tu na myśli też wszelkie rocka odmiany, te bardziej lub mniej zbliżone do tego klasycznego. Przykładowo: motyw palenia zioła przewija się i w rocku, chociażby w Happysadowej „Marihuanie” (choć osobiście nie do końca uznaję Happysad za zespół rockowy), a już na potęgę w hip-hopie, np. w „Mary Mary” Hemp Gru. Ale to pomniejszy temat. Oba gatunki ideologicznie opierają się przecież na buncie. Buncie przeciwko komercjalizacji, konsumpcjonizmowi, policji, władzy… Tak naprawdę, gdyby świadomość i tolerancja słuchaczy była większa, a różnice subkulturowe mniejsze, to  fani jednego i drugiego gatunku spokojnie mogliby się spotykać na tych samych koncertach. Już widzę miłośników Pidżamy Porno na koncercie Łony, czy reggaemanów słuchających Soboty. Nietrudno jest to sobie wyobrazić – wystarczy tylko otworzyć głowę na to, co inne, a okaże się, że „inne” nie gryzie, a nawet może się podobać.

Małgorzata Szpak

ZOSTAW ODPOWIEDŹ