Katarzyna Bonda: Mierzę się głównie sama z sobą

– Jestem na rynku tyle lat, a każde dobre słowo wciąż zawstydza i rumienię się, niczym nastolatka. Nigdy nie przyzwyczaję się do tego, że opowieść, moja opowieść, może komuś odmienić życie. A tak się dzieje nierzadko. I to jest najprawdziwsza nagroda – mówi serwisowi Life4style Katarzyna Bonda, która powraca na salony literackie wraz z powieścią „Wiara”, która rozpoczyna serię „Miłość leczy rany”.

Kamil Piłaszewicz: Jako, że jestem dziennikarzem, a nie cukiernikiem, to lukrowania nie będzie w tym wywiadzie. Uważam, że to jest świństwo zostawić czytelnika na takim głodzie literackim po przeczytaniu ostatniej strony…


Katarzyna Bonda: – Wie pan za co pana szanuję najbardziej? Tak, brewka się podniosła. Widzę… Za to, że ma pan poczucie humoru i się pan nie boi. Za to, że czuję bliski mi zadzior i to pana daleko zaprowadzi, mogę wystawić certyfikat… Ale już odpowiadam. Dopiero co skończyłam pisać tę powieść i szczerze jej nie cierpię. Nie mam jeszcze dystansu, żadnych ciepłych emocji do tej książki. Jeśli darujemy sobie, więc lukrowanie to wcale nie chciałabym o niej mówić, bo siedzę już w „Nadziei”, a to, co robię „teraz” zajmuje mnie całkowicie. Dlatego nie odniosę się do tego głodu, choć schlebił mi pan i uśmiecham się teraz jak kot opity śmietaną. Nie ma lepszego komplementu dla autora, jakiejkolwiek strefy zapisu. Pisząc walczymy wszak o uwagę. Pan o czytelnika, który chce poznać kuluary, ja o zabranie czytelnika z tego świata w gąszcz fabuły. Tak, przyznaję się bez bicia, kiedy ludzie mówią mi, że zapominają o obowiązkach, randkach, żony albo co gorsza mężowie zabierają moją książkę do łóżka albo na urlop i zapominają o bożym świecie – czuję dumę i radość, że, do cholery, znów udało mi się państwa skusić, byście ruszyli w drogę w głąb siebie. Właśnie o to chodzi w czytaniu. A pisanie to jest wężowa robota. Uprawiam hipnotyczny taniec, robię zasłonę dymną i staram się wszelkimi sposobami porwać czytelnika w wir przygód. To tak naprawdę wielcy pisarze robią to nieustannie. Czasami idzie o akcję, kiedy indziej o rytm słów, innym razem skrzący się dialog albo podpatrzone z rzeczywistości niezwykłe zachowanie ludzkie. Nie tylko idzie o fabułę. Gogol pięknie pisał o słoninie, że o szynelu nie wspomnę. Dostojewski o biciu konia, Frankl o jesiennych liściach, a Olga Tokarczuk o błocie. Do dziś mam te sceny przed oczami. Słowa to iluzja. Rzecz jest w tym, czy uda się czytelnika wciągnąć do gry. Jeśli się udało, reszta naprawdę nie ma znaczenia. To jak z człowiekiem zakochanym. Wybaczy wszystko, byle czuć ten haj. Dosyć egoistyczne, nie powiem.

Za chwilę zaczniemy deliberować nad „Wiarą”, ale chciałbym jeszcze dopytać – gdzie jest „Nadzieja”?

– Wciąż w takim pudełku ze starej lodówki na moim biurku, gdzie trzymam akta. Bo jak się pan domyśla kolejny niegodziwiec (cudowny, och jak ja się tą historią teraz jaram) czeka na zapisanie. Będzie bardzo inna od „Wiary”. Żadnych podpowiadanek tutaj nie możemy uskutecznić, bo ludzie pierwszej części jeszcze nie przeczytali, ale będzie twardsza i bardzo konkretna przestępczo (sic!) Lubię płodozmian. „Wiara” wymagała ode mnie wejścia na płaszczyznę dla mnie podejrzaną (wie pan te emocje, religie, przestrzenie astro, ezo, duchowość i reszta). W „Nadziei” będzie rachunek prawdopodobieństwa i bardzo zachodnie myślenie oraz wiele fałszywych indywiduów. Znów pierwowzór narzuca klimat opowieści. Ale skoro nadzieja (umiera ponoć ostatnia) to zamierzam dopiąć napięcia do ostatniej nitki, bo też będzie tam rodzaj pogoni i więcej akcji. Znów na planach czasowych i terytorialnych.

„To co dobre, szybko się kończy” – głosi przysłowie. Ale dlaczego skończy się już po trzech tomach w tym przypadku?

– Gdyż planuję finał serii w postaci „Miłość pokonuje śmierć” (tom 3 – MIŁOŚĆ), a to najwyższa stawka. Mam ponadto pomysł na kolejną serię i obiecałam czytelnikom czwartego Meyera oraz dokument. Roboty mam, więc po czubki uszu, a poza tym, ileż można pisać o zbrodniarzach. Starczy trzech, jeśli zabraknie pomysłów zawsze można zrobić prequel, sequel – czy jak to się nazywa w filmie. Poza tym nie biorę kredytów, nie wiążę się z nikim i niczym na długo, bo nie wiadomo co przyniesie los. Krótkie serie są najlepsze. Lepiej zejść ze sceny zanim autor się wypali, a czytelnik znudzi. Ja też jestem osobą nieustannie ogarniającą otaczający mnie chaos, który samodzielnie generuję, co za poziom! Staram się więc zawsze, a raczej próbuję, zapanować nad moim bałaganem w duszy i dlatego też, kiedy otwieram nową serię, ustawiam ją całościowo, jak równanie matematyczne. Ten wstępny konspekt, kiedy nie zagłębiłam się jeszcze w materię słów i zmysłów, jest moim pisarskim GPS-em. Dzięki temu wiem, dokąd zmierzam i kiedy wypadnę na manowce, sięgam sobie do mojego pierwszego spojrzenia na serię. Oczywiście takie istnieje o tej trylogii przestępczej i wtedy mogę to na bieżąco aktualizować, bo wszystko jest płynne.

Jeśli nadal mam być szczery, to powiem pani, że gdyby niejaka pisarka o zaszczytnym nazwisku Bonda, to „Wierze” przyznałbym nagrodę kryminału roku. Jako, że jest pani w jakiś sposób spokrewniona, sądząc po nazwisku, z tamtą pisarką, to jest to dla niej jeszcze zaskoczenie, czy już przyzwyczajenie?

– Nie wiem co powiedzieć… Wszak to bardzo inny kryminał niż te, które są na rynku. Jeśli i ja mam rzec prawdę, to powiem, że nie spodziewam się nagród żadnych. Choć mam już całą szafę cennych szkieł i precjozów ze swoim nazwiskiem i tytułami kolejnych książek, nie bywają chwile, że je wyjmuję i oglądam, czy też napawam się tym widokiem. Trzymam je w szafce z taśmą pakową i dokumentami księgowymi, zamknięte na klucz. To i tak awans, że trafiły do gabinetu. Wcześniej mieszkały pod zlewem w kuchni, bo niektóre są sporych rozmiarów i nigdzie się nie mieściły, a stawiać je na półkach, by wszyscy je podziwiali żenowałoby mnie dotkliwie. Bardzo jestem za nie wdzięczna kapitułom i czytelnikom, ale każdego dnia przycieram sobie noska, przypominam o pokorze. I tak mam całkiem niezgorsze życie. Krytyka nigdy mnie nie rozpieszczała i jestem za to wszystkim recenzentom wdzięczna, bo to pozwala mi być nieustannie w gotowości do boju. Jedyne z czym się dziś liczę to Czytelnik i jego refleksje. Nieprzypadkowo używam wielkiej litery. To ludzie mnie zbudowali, inwestując w moje książki (które przez swoje gabaryty są droższe dwukrotnie od powieści każdego innego autora na tym rynku, a to wielka rzecz, jeśli człowiek ma wyjąć banknot ze swojego portfela). Ci ludzie są ze mną od lat i wspierają mnie, kiedy nieustannie zaczynam na nowo, a przecież sam pan wie, że rynek powieści popularnej w naszym kraju jest teraz bogaty w cudowne opowieści. Niektórym autorom szczególnie zazdroszczę wyobraźni i chylę przed nimi czoła. Dlatego sam fakt, że człowiek zakupił moją książkę w księgarni uważam za wielkie wyróżnienie. Nie musiał. Chciał. To ważna rzecz, najważniejsza! Pewnie, że lubię dostawać nagrody. Głownie dlatego, że mogę w końcu przestać chodzić w piżamie i wypindrzyć w sukienkę! (śmiech) Przyjemny jest ten splendor i samo taszczenie tego szkła, kwiatów oraz dyplomów… ale bez czytelników, którzy wypełniają sale kinowe, te próżniacze działania nie dawałyby mi satysfakcji, ani też nie widziałabym w tej pracy sensu. Nie chodzi o fejm, ten tak zwany prestiż, czy inne narcystyczne oczekiwania. Cenniejsze jest dla mnie, że ludzie przychodzą na spotkania i dzielą się ze mną swoimi emocjami, które towarzyszą im w lekturze moich książek. To jest dla mnie wciąż, jak bajka. Jestem na rynku tyle lat, a każde dobre słowo wciąż zawstydza i rumienię się, niczym nastolatka. Nigdy nie przyzwyczaję się do tego, że opowieść, moja opowieść, może komuś odmienić życie. A tak się dzieje nierzadko. I to jest najprawdziwsza nagroda. Uważam za swoją rolę służyć swoim dziełem innym. Nie piszę dla siebie. To dlatego znoszę z godnością wszelką krytykę (nigdy nie dyskutuje uznając rację mądrzejszych) czy też zwyczajny hejt, bo jest tego sporo, kiedy sprzedaje pan miliony egzemplarzy i w czasie promocji wyskakuje pan z każdej stacji vel lodówki… (śmiech) Wiem, że mój trud będzie wynagrodzony, jeśli choć jednej osobie pogrzebię na tyle w brzuchu, by postanowiła coś zmienić w sobie. Uważam, że to jest najważniejsze, bo przede wszystkim jestem czytelnikiem – żarłokiem i sama czytam mnóstwo. Rzadko co jednak mnie porusza i zostawiam książki na mojej „krótkiej półce-szafie” – te które mnie odmieniają. Wiem, że to połączenie autor – czytelnik nie zdarza się często i bardzo trudno o iluminacje, ale tak bywa i to jest, jak cud. Więc kiedy znajduję się po tej drugiej stronie, jako autor, czuję tak wielki spokój, szczęście i spełnienie, jakbym wlazła na wysoki szczyt i miała piękny widok. Nikt nigdy mi tego nie zabierze. Zawsze będę klękać przed moimi czytelnikami, choćby była ich garstka. To mój obowiązek jako opowiadacza.


„Po wydaniu książka przechodzi na własność odbiorcy” – czytając to zdanie na pani stronie na facebooku, tak się zastanawiam, dlaczego pisarz nie może stać się odbiorcą swojej twórczości?

– Są autorzy, którzy strasznie się ekscytują jedną sceną, którą pieścili długi czas w głowie, a potem na wirtualnym papierze. Ślą ją znajomym, chcą słuchać pochwał, oczekują peanów i zachwytu… Ja do nich nie należę. Nie kręci mnie zapis własny. Uważam, że jestem jedynie anteną, która zbiera opowieści ze świata, bo one krążą wokół nas i każdy może wziąć tę robotę. Tak się złożyło, że akurat ja mam na to chwilę czasu. Kiedy historia mnie wybiera, idę za nią. Pojawia się w moim życiu nieprzypadkowo, a nawet więcej, zwykle to jest intymne i tylko ja mogę wziąć ją na warsztat. Jest pewien magiczny moment, kiedy czuję jej dotknięcie i wiem, że to mi coś przyniesie. Coś osobistego. Co? Zwykle nie wiem. Wiem tylko, że należy udać się w tę drogę. Dlatego staram się być niezawisła, nie biorę zleceń, nie piszę na zamówienie. To nie moja bajka. Może to nie jest zawodowe, ale wszystko, każdy moment w pracy nad książką traktuję emocjonalnie. Podobno tak mają tylko kobiety. Faceci są konkretni. Nie bawią się w niuanse. Bardzo wam tego zazdroszczę.

Może właśnie dlatego przyjmuje się tak chętnie, że facet to świnia…?

– Świnie to bardzo mądre zwierzęta. I nie bywają tchórzliwe. Niegodnie mogą zachowywać się zarówno kobieta, jak i mężczyzna. Zwykle wynika to ze strachu. A jeśli idzie o skandaliczne zachowanie, jest na to jeden sposób: odejść z relacji, zmienić temat, opuścić dyskutantów. Człowieka nie można poniżyć, jeśli sam na to nie zezwoli.


„Z mojej perspektywy to już tylko blok kartek…” – patrząc na objętość „Wiary” zmieniłbym jedno słowo na „wieżowiec”. Prawda, że lepiej brzmi?

– No, 744 strony „Miłość leczy rany”, to faktycznie jedna z krótszych moich opowieści… Ale nadal sporo. Uniżenie przepraszam! (śmiech) Choć moi wierni czytelnicy narzekają, że taka krótka…

W świecie humanistów przyjmuje się, że pierwsza część to wstęp, a druga to rozwinięcie. Bariera tysiąca stron zostanie złamana w „Nadziei”?

– Oby nie, bo wydawca mnie przeklnie. I tak za każdym razem słucham wykładu o rynku i że piszę za dużo, niepotrzebnie rozmnażam wątki, postaci. Po co te prześwity, komponowanie ażurowe, czy nie można by tak po bożemu: trup w pierwszym akapicie i maksymalnie sto stron, za to dużą czcionką i sporą ilością światła między wierszami.. Przecież nawet wysyłka moich książek kosztuje drożej, niż innych autorów..  Że czasy się zmieniły i Stendhal dziś by się nie przebił. Choć ja mam więcej szczęścia od niego. Jego „Czerwone i czarne” czekało na swój komercyjny sukces 80 lat. Cóż, widać dzisiejszy Czytelnik naprawdę jest gotów na wszystko i ma w sobie hart ducha. Ja na to wszystko powyższe odpowiadam wzruszeniem ramion i tekstem: „nie potrafię inaczej, możecie mnie nie wydawać”. Kiedyś mnie posłuchają. Pewnie, kiedy siądzie mi sprzedaż (rechot).

Apropos, jakie bariery a jakie granice ma Katarzyna Bonda?

– Cóż pan do mnie mówi? To herezje! Idzie przecież o to, by granice przekraczać. Opowieść wyznacza formę, kompozycję, gatunek. To ona rządzi. Moim zadaniem jest się jej podporządkować.

Do 2013 r. policjanci po 15 latach w zawodzie szli na emeryturę; a co robią autorki kryminałów po takim czasie?

– Biorą się do roboty i weryfikują dotychczasowe dokonania, by poszukać nowych terytoriów i znów poczuć się, jak na starcie. By było trudno, wyboiście i by na trasie był solidny busz do karczowania. Teraz tak się męczę z tym nowym, że chodzę skołowana, aż sąsiedzi mnie pytają, co mi dolega. Nic, jestem zdrowa i szczęśliwa, tylko opowieść bierze nade mną górę i szukam w sobie sił, by stanąć z nią w szranki. Ale nie oddam pola tak łatwo, znajdę na nią sposób.

Gdyby Katarzyna Bonda po napisaniu „Wiary” miała przyznać sobie stopień w policji, na który by się zdecydowała?

– Dotyka pan mojej pięty achillesowej. Po wydaniu każdej z powieści o Saszy oddawałam powieść pod uwagę moich kolegów policjantów, bo choć robię w tej materii całe lata, nie jestem w stanie nauczyć się tych stopni i zawsze coś kręciłam (a oni mieli ubaw). Już wolę ułamki i pierwiastki. Albo geometrię. Nawet wojny napoleońskie!!! Niech i one będą! (śmiech) Nie wiem, w ogóle omijam materię stopni. Więc pan wybaczy, znam jeden stopień, jest mi bliski, gdyż od lat mój bohater nosi takie pagony, choć w ostatniej części go awansowałam. To komisarz. Ale najśmieszniejszy wydaje mi się jednakowoż aspirant sztabowy. Mówię teraz o brzmieniu słowa. Posterunkowy jest słaby, deprecjonujący. Gdybym miała taki stopień, walczyłabym o awans, byle wciąż nie słuchać tego, jak mnie w ten sposób tytułują.

„Ja jestem przespany, bo spałem do wpół do dwunastej w południe” – mówił Jacek Braciak po występie w filmie „Kler”. Rzeczywiście jest tak, że jak zrobi się coś wyrastającego ponad normę, to można sobie pozwolić na luksus wykonywania danego zawodu?

– W mojej branży nie ma czegoś takiego, jak sukces. To, co było, już minęło. Każdą książką walczę o uwagę na nowo. I każda nowa powieść może człowieka zniszczyć na rynku lub wynieść na parnas. Czasami czekać trzeba lata. Bywają i błyskotliwe debiuty. Nikt do końca nie rozumie tych mechanizmów, bo znów ludzie – odbiorcy o tym decydują. Czasy w jakich żyjemy, realia historyczne, kulturowe mają rzecz jasna znaczenie, ale ostateczne słowo ma zawsze Czytelnik. To, co udało mi się osiągnąć przed laty i co nawet mogło być uznawane za novum, co realnie nim było, dziś jest już klasyką. Po mnie przyszli nowi, rzutcy autorzy. Ktoś, kto jest na rynku tak długo jak ja, wie, że nie należy nikogo oceniać, krytykować, ani też kwękać na los, ale zakasać rękawy i ruszyć do boju. Dlatego tak ważna jest pokora i samodyscyplina oraz bycie blisko ze sobą. To działalność samotnicza. Mierzę się głównie z samą sobą. Oglądanie się na innych odebrałoby mi tylko moce. A bywa, że naprawdę nie mam ich za wiele, bo wciąż w siebie wątpię, kiedy jestem w zapisie.

Dobrze, że dodała pani, że wątpienie puka do pani drzwi tylko w czasie zapisu, bo już się zaczynałem się martwić, że wchodzi bez pytania, siada w fotelu i mówi: „To teraz będzie po mojemu!”…

– W zapisie po mojemu nie jest nigdy. Tak samo jak w życiu. Jeśli już mam wrażenie, że trzymam coś w garści, sytuacja się odwraca i pokazuje mi „figę”. Kiedyś się przeciwko takiemu dictum losu buntowałam, teraz tylko się uśmiecham i mówię: „hmm..”, a potem szukam sposobu, jak wydostać się z tej pułapki. Po jakimś czasie zawsze okazuje się, że zdobyłam nowe, bezcenne doświadczenie i było mi ono po prostu potrzebne.

Stanisław Mikulski zawsze kojarzył się widzom z rolę Hansa Klossa. Pojawia się obawa, że Katarzyna Bonda będzie znana tylko jako autorka kryminałów?

– Tak, jest takie zagrożenie. Ale łatwo temu zapobiec. Wystarczy napisać coś innego, godnie ponieść klęskę, jeśli czytelnicy nie zaakceptują takiej zmiany. I wyciągnąć wnioski. Prawdziwy pisarz nie zamyka się w jednym gatunku, ale to rzecz indywidualna. Niektórzy nie maja takich potrzeb. Szanuję to.

„Czasami to, co się nam wydaje, takie właśnie jest” – na stronie „tej i tej” odnajdujemy morał „Wiary”?

– Tak właśnie uważam. To jest sprawa intuicji. Nie ma w niej nic z czarów, magii. Nasza podświadomość wie wszystko. Niektóre sygnały docierają do nas jakby stłumione, bo gdyby dopuszczone zostało wszystko, skończylibyśmy w wariatkowie. Ale jesteśmy stworzeniami obdarzonymi tym wspaniałym urządzeniem jakim jest intuicja i warto jej słuchać. Nie wszystko jest racjonalne. I nie wolno traktować tak tego życia straszliwie na serio. Do cholery, błędy są potrzebne, by zmądrzeć!

„Los cię tak poprowadzi, że będziesz wiedział, co masz robić” – a w tej sentencji pojawia się odpowiedź, dlaczego dokończyła pani tę powieść i powiedziała: „publikuję”?

– Nie znoszę wprost niedokończonych spraw. Nie mam niezałatwionych problemów. Bardzo lubię porządek. Jestem zwolenniczką ucinania głowy hydrze jednym cięciem, zanim odrosną dwie kolejne. Po ciemku, w środku nocy, jestem w stanie wskazać panu na której półce, gdzie dokładnie znajduje się ta konkretna książka. Wiem, w jakim momencie życia się znajduję i na co mam siłę, a co mnie przerasta. Wtedy nie napisałam tej książki, a teraz mogłam. Bo miałam siłę, okoliczności były sprzyjające i fabuła „sama żarła”. A musiałam się z nią zmierzyć, aby domknąć swój proces. Czuję przede wszystkim satysfakcję z dobrze spełnionego obowiązku. I – poza wszystkim – to był na nią dobry czas w moim życiu osobistym. Skorzystałam z tej materii. Wierzę, że pisarz ma określone moce. Nie są one niewyczerpane.

„Nie robić rzeczy bezużytecznych” – spoglądając na końcówkę lektury, zacząłem być coraz bardziej pewny, że bezużyteczne to są pytania, bo co nie powiemy, to i tak czytelnik się zaskoczy…

– Chciałabym, by tak było. Bardzo, zapewniam! Ludzie są jeszcze przed lekturą, oczekiwania są wielkie. Poza tym to coś nowego, innego. Nie wiem, czy sprostam. Nie wiem, jaka będzie konkurencja na rynku, bo przecież jest mnóstwo świetnych autorów, a to są zwykle ci sami czytelnicy. Nie mam pewności, że trafię w dobry moment. Na to już nie mam jednak wpływu i nie łamię sobie nad tym głowy. Robię nowe, jak mówiłam. To jedyne co leży w mojej mocy i nad czym mam jako taką kontrolę. Jak mówiłam wcześniej, ta opowieść nie jest już moją własnością. Jest publiczna.

„Rzepak tego roku pachniał obłędnie” – budząc duszę narcystyczną, Katarzyna Bonda chciałaby dopisać: „Obłędnie, tak jak ta książka”?

– Taka książka, która obezwładnia wonią farby drukarskiej i jest dziewicza to prawdziwy afrodyzjak dla żarłoka czytelniczego. Ten nowy egzemplarz będzie pachniał z pewnością obłędnie, nie mogę się go doczekać. A jeśli chodzi o zawartość… Cóż, chciałabym przede wszystkim, aby ludzie poznali tę historię. Bo jest warta kilku chwil. I byłam to winna moim przyjaciołom – protoplastom bohaterów. Zapisałam ją ja, ale tak się po prostu złożyło. Czysty przypadek. Miałam ten zaszczyt. Niech teraz idzie w świat. Dobrze życzę dla „Miłość leczy rany”. Niech się czyta ludziom na zdrowie.

***

Fotografie: Patrycja Toczyńska|#lessismorexTATUUM. 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ