Eris is my Homegirl: Przecieramy szlaki

 

tekstByli największą niespodzianką polsatowskiego programu „Must be the Music”. Zajmując 2. miejsce w komercyjnym show udowodnili, że polska publiczność potrzebuje odmiany, ma dość serwowanej przez rodzime stacje radiowe czy telewizyjne ogłupiającej muzycznej „papki”, chce czegoś nowego. Teraz walczą o wydanie swojej pierwszej płyty. Panie i Panowie, Eris is my Homegirl!

Krzysztof Sobczak: Wracacie właśnie z sesji zdjęciowej. Gdzie ona się odbyła?

Jacek: Sesja odbyła się w Gdańsku, w klubokawiarni w dawnym bunkrze. Miejsce jest świetne, trochę mroczne i tajemnicze jak my, trochę przypomina filmy typu „Wywiad z wampirem”, a nasz Filip jest tego żywym przykładem. Jak wyjdą zdjęcia? Trudno powiedzieć, bo sami ich jeszcze nie widzieliśmy (śmiech).

Na jakim etapie jest produkcja płyty? W niedawnym wywiadzie dla Onetu nie znaliście jeszcze konkretów w kwestii wydawcy, coś się w tej materii zmieniło?

Jacek: Wciąż szukamy odważnego sponsora (śmiech). Będziemy się bić na polskim, choć niestety głównie na zagranicznym rynku muzycznym. Ostatecznie wszystko puścimy do internetu i zobaczymy, co z tego wyniknie. Trochę żal, że w Polsce tak trudno wybić się z muzyką niszową i na scenie królują miałkie rytmy disco polo. To świadczy o naszym guście muzycznym, który kreują media. Aż dziw, że Polsat w ogóle dopuścił nas tak wysoko, ale to wszystko dzięki naszym fanom. Ich trudniej oszukać. W każdym razie, na dobrą sprawę, płyta jest skończona, pozostał nam tylko mastering, który wysyłamy za ocean.

Były jakieś konkretne rozmowy z wydawcami? To, że nie doszło do tej pory do porozumienia, to kwestia tego, iż musielibyście pójść na zbyt daleko idące kompromisy?

Jacek: Oczywiście, rozmowy były, wydawcy też zachwyceni, ale po przeczytaniu „literek drobnym druczkiem” równie dobrze moglibyśmy skoczyć na bungee bez liny.

Producentem płyty jest Joey Sturgis.

Jacek: I znowu ktoś z zagranicy. Tak, jak puściliśmy mu nasze kawałki od razu się zapalił i zgodził się zająć naszym masteringiem. Podpowiada nam, co zmienić w mixie, żeby to „hulało” tak jak powinno.

Jak do niego trafiliście?

Ernest: Wysłałem kilka kawałków i krótkie info o nas. Po naciśnięciu „wyślij”, lotem pershinga usłyszeliśmy sygnał „masz wiadomość”. Wprawdzie nie od Meg Ryan, ale Joey Sturgis też jest spoko. Żeby było jeszcze śmieszniej, napisałem do niego z prywatnego maila. Fajnie, że nawiązaliśmy kontakt właśnie z nim. Facetem, który ma na koncie m.in. albumy Asking Alexandria, Blessthefall, Miss may I czy I see stars. Każdy z nas, czy z innych zespołów, o tym marzy. Każdy chciałby zamienić z nim chociaż słowo, nie mówiąc już o dalszej współpracy.

Jak wygląda Wasza współpraca? Jeździliście do Stanów, on był w Polsce?

Jacek: Nie, wszystko załatwialiśmy drogą mailową. Tak naprawdę nawet nie mieliśmy czasu, bo cały czas pracujemy nad płytą. Jasne, fajnie by było do niego pojechać, to jest kolejne marzenie, ale koszty nas przerastają. Wszystko co mamy i co robimy, robimy z naszych pieniędzy z koncertów i zaskórniaków (śmiech). Może przy okazji następnej płyty.

Ile kawałków macie nagranych?

Jacek: Wszystkich – co najmniej na dwie płyty, a w głowie kolejne (śmiech). Na tym albumie na pewno znajdzie się dwanaście utworów.

12 grudnia odbyła się premiera Waszego kolejnego singla – „The end is the beginning”, który stylistycznie nieco odbiega od „Crab this way”. Mam tu na myśli także brak auto-tune’a.

Jacek: Zgadza się. Mieliśmy nadzieję, że tym singlem pozytywnie zaskoczymy naszych fanów i z pierwszych opinii, jakie do nas dotarły wiemy, że to się udało. Naprawdę dużo pracy włożyliśmy w nasze utwory, ostatnio kładliśmy się o piątej nad ranem, żeby wszystko wyszło dobrze. Przez ostatni rok i zdobyte doświadczenia na koncertach, z Vaderem, na przystanku Woodstook, to wszystko zaowocowało nowym tchnieniem, nową stylizacją.

Ernest: A auto-tune – z przykrością dla moich anty-fanów, których też kocham, bo przecież oni dają nam reklamę, taką czy inną, ale zawsze, muszę poinformować, że nauczyłem się śpiewać i moje bel canto jest teraz zaj****** i w naszych utworach go [auto-tune’a – K.S.] nie ma. Pani Ela Zapendowska powinna być dumna (śmiech). A tak serio, to z auto-tune’em, to tak jak z nową zabawką. Kupiłem sobie i używałem, bo mnie to rajcowało, ale już mi się znudziło. Poza tym jestem już pełnoletni i chyba wyrosłem. Teraz bawię się trochę innymi zabawkami (śmiech).

Jacek: Tak, to prawda. Można powiedzieć, że pełnoletniość Ernesta, nasze doświadczenia i wciąż nowe pomysły zmieniły naszą muzykę. Dorosłe życie – średnia 20-lat zobowiązuje, jesteśmy już starzy, zwłaszcza po „blitzkriegu” z Vaderem (śmiech). Ale tak poważnie, bo czasami tacy jesteśmy, ten nasz nowy nurt, nowy styl widać i słychać w naszej płycie. Więc sami ocenicie.

Ernest: No no, mów za siebie, ja nie jestem jeszcze takim dziadkiem, jak Wy, ciągle mam naście i nie mam zamiaru się starzeć. Zresztą nie widać tego po nas. To nie kwestia lat, ale naszych wspólnych rozmów, nowych pomysłów, poszukiwań nowego brzmienia. Dlatego nasza muzyka wciąż ewoluuje. Właściwie, zespół w tym kształcie i tym brzmieniu powstał w „Must be the music” w Polsacie. A tak dokładniej, to miesiąc przed castingami. Idąc do programu mieliśmy nagrane trzy kawałki. I wszystkie chcieliśmy zagrać w tym programie. Niestety udało się pokazać tylko dwa, gdyż w finale musieliśmy wykonać utwór castingowy.

{youtube}FqBwbGmEG5s|600|450|0{/youtube}

No tak, ale mogliście dokonać pewnych zmian, żeby nie zabrzmiał on tak samo jak na castingu.

Jacek: Właśnie nie do końca. To nie było dozwolone, ale wszyscy zmieniali, więc i my postanowiliśmy wprowadzić pewne nowinki, m.in. ten auto-tune. Niektórzy totalnie zmieniali kawałek. Nie chcieliśmy być gorsi, jak wszyscy to wszyscy.

W ostatnim czasie zmieniliście perkusistę. Dlaczego odszedł Sebastian?

Jacek: Nic na siłę, jedno jest pewne – zespół jest jak drużyna, musi być pełne zgranie.

Nie chcemy jednak o tym mówić. Rozstaliśmy się w bardzo dobrych stosunkach. Taka była potrzeba po prostu. My mu życzymy jak najlepiej, oby osiągnął jak największy sukces. A my mamy Filipa aka Pattison, który jest naszym czwartym elementem (śmiech), a poza tym spoko gra.

Filip, a Ty jak trafiłeś do zespołu?

Filip: Ernest się do mnie odezwał, a ja pomyślałem, że wpadnę…

Jacek: Tak, wpadł do nas na parę prób, rzucił parę żartów. Powiedzieliśmy mu, żeby się zamknął i żeby pokazał, co potrafi. No i jak walnął w talerze, od razu stwierdziliśmy, że się nadaje.

Filip: No tak, po prostu VENI, VIDI, FUTUI (przyszedłem, zobaczyłem, piep*** – czyt. zagrałem). No i jestem (śmiech).

Jacek: Poza tym, ziomal z Lublina, ambitny, młody, w miarę dobrze wyglądający, pałki umie trzymać. Po prostu się wpasował, jak końcowy element układanki.

Macie jakieś plany koncertowe na najbliższą przyszłość?

Jacek: Oczywiście, że tak, ale priorytetem jest dla nas płyta – jej promocja. To nasze nieślubne dziecko. Wprawdzie nie ma mamusi, ale staramy się.

 A właśnie, a propos dziewczyn, macie stałe dziewczyny?

Ernest: Życie jest takie krótkie, a dziewczyn tak dużo, że musimy je wszystkie kochać. Prawda chłopaki?

Jacek: Dobra, dobra, wróćmy do trasy koncertowej. Na pewno będzie trasa – polska i pewnie również europejska. Ciężko grać taką muzykę w kraju, gdzie wszechobecny jest kicz, a w teledyskach króluje golizna.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ