Życie po talent show: Sabina Jeszka
K.S.: Masz tremę przed występami?
S.J.: Pewnie. Nie potrafię poradzić sobie ze stresem przed wejściem na scenę. Na szczęście jest on mobilizujący, ale nie umiem wtedy z nikim rozmawiać, denerwuję się, jak ktoś powie do mnie choć jedno zdanie. Nie chcę się wtedy skupiać na tym, co ten ktoś do mnie mówi, tylko na tym, co mam zrobić, bo chcę zrobić to najlepiej jak potrafię.
K.S.: Zmieniając zupełnie temat. Studiowałaś na AWF-ie, a zatem jesteś za pan brat ze sportem. W teledysku do „Good Times” grasz w piłkę nożną plażową, skaczesz ze spadochronem. A jaki jest ulubiony sport Sabiny Jeszki?
S.J.: Na początku, w czasach szkolnych i licealnych, była to siatkówka i do dziś ją uwielbiam. Piłkę nożną mniej – lubię oglądać mecze, ale nigdy nie marzyłam o graniu.
Natomiast ze skokiem wiąże się ciekawa historia. Zastanawiałam się, co by tu zrobić „głupiego”, ekstremalnego. Pierwszym pomysłem był skok na bungee. Szukałam miejsc, ale okazało się, że z tym jest spory problem. Skok na bungee nad drogą wyglądałby jak samobójstwo (śmiech), a że to radosna piosenka, to trochę nie pasowało. W końcu tak rzuciłam „z przymrużeniem oka”: a może bym skoczyłam z samolotu ze spadochronem? Kiedy stawało się to coraz bardziej realne i im było bliżej tego momentu, to zadawałam sobie pytanie, czy to rzeczywiście dobry pomysł. Gdy weszłam do samolotu to zaczęłam się zastanawiać, czy ja przypadkiem nie mam lęku wysokości? Ale wtedy już było za późno (śmiech).
Jak przeprowadziłam się do Warszawy to zaczęłam trenować kickboxing. Z tego też powodu byłam cała posiniaczona, a niekiedy grałam koncerty w sukienkach. Dziwnie wtedy wyglądałam z tymi posiniaczonymi łydkami. Musiałam więc znaleźć sobie coś innego, choć z ciężkim sercem odstawiłam kickboxning. Wszystkie formy fitnessu mam już wypróbowane, gdyż wcześniej byłam instruktorem. Padło na pole dance. To nie jest taki taniec na rurze jaki większość sobie wyobraża, lecz forma gimnastyki. Na początku było trudno, ale zafiksowałam się i po zajęciach mam uczucie spełnienia.
K.S.: Są przymiarki, że taniec na rurze będzie sportem olimpijskim.
S.J.: Ja bym aż tak daleko nie szła w tę stronę (śmiech). Zostańmy przy tym, że mi się to bardzo podoba. Natomiast nie potrafię zrezygnować z narciarstwa. Ostatnio miałam wypadek, zgubiłam też nartę i próbowałam się przerzucić na snowboard. Ale to nie dla mnie, jedna narta z dwoma nigdy u mnie nie wygra.
K.S.: Pamiętasz moment ogłoszenia wyników „Mam Talent” czy to były zbyt duże emocje?
S.J.: Największe emocje towarzyszyły mi w półfinale i na etapie castingów. W finale tego stresu było mniej. Wydaje mi się, że większość z nas myślała: zaśpiewamy, a potem pójdziemy sobie na imprezę i będzie super. Chcieliśmy to po prostu zrobić jak najlepiej, a potem się totalnie wyluzować.
Gdy w tym ścisłym finale znalazła się trójka i mnie w niej nie było, to rodzina i znajomi byli w szoku, że mnie to jakoś nie ubodło. Ja po prostu zrobiłam wszystko, co mogłam i miałam poczucie dobrze wykonanej pracy. Cieszyły mnie dobre opinie ludzi oraz jurorów i w sumie niczego więcej nie potrzebowałam.
Potem, gdy okazało się, że zdobyłam nagrodę specjalną od Apartu, był to dla mnie szok. Nie wiedziałam zupełnie, co się dzieje. Usłyszałam jakieś nazwisko, okazało się, że moje (śmiech), ktoś do mnie podszedł i ciągnie mnie za rękę, a ja w ogóle nie wiedziałam, o co mu chodzi. Potem się zapytałam, co wygrałam, bo nie miałam pojęcia. Jak już zeszłam ze sceny z poczuciem, że nie wygrałam, to po co ja mam tam znowu wracać (śmiech)? Także wracając do tematu, największy stres miałam na castingach…
K.S.: …pierwsze spotkanie z jury.
S.J.: Dokładnie. Trzęsące się nogi, ciarki na plecach. Naprawdę super wspominam ten program i dziwię się, kiedy ludzie, którzy poszli do jakiegoś talent show mówią, że to była zła decyzja, że tego typu programy robią ludziom wodę z mózgu itp. Mnie to dziwi i jest to nie fair, bo w moim przypadku świat się przewrócił o 180 stopni. Robię teraz to, co kocham.
K.S.: No tak, ale tak mówią pewnie ci, którym się nie powiodło.
S.J.: To jest raczej kwestia tego, że te programy dają możliwości, tylko trzeba z nich skorzystać. Jedni w pełni z tego czerpią i teraz odcinają kupony. I to świetnie, po to są te programy. Niektórym otwierają one oczy, że mogliby i powinni się tym zająć albo wręcz przeciwnie, że mają dać sobie z tym spokój. Wiele osób po występie w talent show chce się odciąć od tej etykietki talent show. Ja tego nigdy nie zrobię, nigdy nie powiem, że żałuję występu w „MT”.
K.S.: Jak pokazują wyniki innych talent show, nie wszystko zależy od zwycięstwa. Najlepszym przykładem jest Ania Dąbrowska, która jako jedna z pierwszych odpadła z Idola, a dziś jest jedną z największych gwiazd polskiej sceny muzycznej. Czyli ważne jest nie to, co w programie, a co po nim się z tym zrobi?
S.J.: Oczywiście, że tak. W momencie, gdy jest się wyjątkowym, tak jak właśnie Ania, to talent show jest tylko taką iskierką, która prowadzi do zapłonu (śmiech).
K.S.: W edycji, w której brałaś udział, zwyciężyła 12-letnia wówczas Magda Welc. Twoim zdaniem to dobry pomysł, aby dzieci występowały w tego typu programach? No bo przecież wiadomo, że takie dziecko, które wygra talent show, nie nagra od razu płyty. Miną kolejne lata i po nich laureat takiego programu musi od nowa przypominać o sobie…
S.J.: Jeśli chodzi o Magdę to ja mam ogromną sympatię do niej, ale uważam, że to jest po prostu za wcześnie. Rodzice troszeczkę robią krzywdę tym dzieciom, mimo tego, że one tego chcą, bo każde dziecko marzy o byciu zauważonym i o karierze modelki, piosenkarki itp. Ale faktycznie one potem z tym nie mogą nic zrobić. Oczywiście ktoś to dziecko może zauważyć, jakiś sponsor np., który chce władować sporo pieniędzy w rozwój tego talentu. I wtedy jest super. Ale ja uważam, że lepiej się zatrzymać i dać temu dziecku w pełni korzystać z dzieciństwa.
W takich chwilach zastanawiam się, czego ci rodzice tak naprawdę chcą, o co im chodzi. Może moja mama jak byłam mała też chciała mnie gdzieś wysłać, np. do „Od przedszkola do Opola”, ale ja jestem bardzo szczęśliwa, że tego nie zrobiła. Teraz jest dla mnie czas, a nie wcześniej.
K.S.: To pewnie wynika też trochę z niezaspokojonych i niespełnionych aspiracji samych rodziców.
S.J.: Pewnie trochę tak. Ja się nie dziwię rodzicom, którzy dostrzegając jakiś talent w swoim dziecku, chcą się nim podzielić z całym światem. Ale trzeba się nad tym najpierw poważnie zastanowić, przemyśleć wszystkie „za” i „przeciw” i zobaczyć, czego jest więcej.
K.S.: No tak, tylko z drugiej strony jak takie dziecko już pojawi się w talent show, to jury zawsze je przepuści dalej.
S.J.: Niekoniecznie. Wydaje mi się, że teraz już inaczej na to patrzą. Na początku to rozczula. Mnie też to rozczula, jak przychodzi jakiś mały 4-latek i zaczyna tańczyć tak, że ja takie tańca w życiu nie widziałam u dorosłego. Tylko na to trzeba patrzeć realnie. Ja bym swojego dziecka nie puściła (śmiech).