Własne mieszkanie wyznacznikiem dorosłości i stabilizacji?

Umówmy się. Żyjemy według utartych schematów. Wiadomo, że pewne normy społeczne muszą być zachowane – chociażby po to byśmy wiedzieli co można, a czego niekoniecznie – by na świecie były zasady, i panował jakikolwiek ład – są to tak zwane normy społeczne. By nie przysporzyć sobie problemów, należy żyć ich przestrzegając. Jednak, poza nimi, często wpadamy w pułapkę pod tytułem – idę utartą drogą, nie wychodząc przed szereg. Idę tą samą drogą co 3/4 społeczeństwa, tą, którą przeszła moja prababcia, babcia, a następnie mama. Teraz pora na mnie. Ścieżka jest oczywista, bo utarta przez lata. Przedstawia się ona w następujący sposób. Musisz się uczyć, by mieć dobrą pracę, po 5 latach na studiach musisz znaleźć tą dobrą pracę na etat. A następnie, w młodym wieku – bo wtedy masz najwięcej sił i jesteś najbardziej produktywny, znaleźć odpowiedniego partnera, kupić mieszkanie/zbudować dom, no i wychować dwójkę dzieci, by miał ci kto podać szklankę wody, na starość.

Takie życie w jednym zdaniu. To wszystko, podobno ma nam dać tak zwaną, upragniona stabilizację i komfort. Na szczęście, coraz więcej młodych osób, odbija od utartego nurtu i idzie swoją, zupełnie niezależną i przede wszystkim, inną ścieżką. Podróżują, prowadzą „koczowniczy” tryb życia, co roku zamieniając miejsce zamieszkania. Nie ma się co dziwić zresztą, dzięki globalizacji, świat stoi dla nas otworem, dlaczego więc mielibyśmy nie korzystać z opcji, jakie przed nami stoją. Niektórzy nie planują dzieci, nie chcą mieć swojego mieszkania, nie potrzebują pracy na etat i cotygodniowej rutyny. A stabilizacje daje im przemieszczanie się i nowe wrażenia. Szanuję. Jednak pomimo, widocznej, lekkiej zmiany mentalności, wciąż funkcjonuje przeświadczenie, że prawdziwe bezpieczeństwo w przyszłości, może nam dać własne M. Czy koniecznie? Rozkładam temat na części pierwsze!


„Uciekam od (…) Kwadratów z metrażem, by w nich sam się zestarzeć
Od życia, które każe być wyścigiem marzeń
Od sugestii „Mordo, tak masz żyć” (…)
Dość (…) Pracy, która działa jak łyk miksu trucizn
Plakatów, które pokazują Ci jak żyć musisz (…)
Dość prochów na pewność, alkoholu na bezsenność
Kremu pod oczy na codzienność i pięciu kaw dziennie
W kit uśmiechu na gębie, życia bezbłędnie.”

Odnoszę wrażenie, że daliśmy sobie wmówić, że w pewnym wieku obowiązkową inwestycją staje się mieszkanie. Umówmy się – obecny rynek nieruchomości może dać w kość. Z czym mierzymy się już na progu naszej dorosłości – wylatując z rodzinnego gniazdka i udając się na studia. Większość z nas, jeszcze wtedy, utrzymywanych jest przez rodziców (wedle niepisanego prawa – jeśli będziesz się uczyć, będziemy cię utrzymywać). Niektórzy, ci którzy nie mają tyle szczęścia, muszą już wtedy, ostro zderzyć się z brutalną rzeczywistością. Codzienność obecnie jest podawana w trybie „instant”, jak ta zupka chińska, którą jadłeś na studiach, w ostatnie dni miesiąca, gdy większość „kieszonkowego”, lub tego co udało ci się zarobić w dorywczej pracy na śmieciowej umowie, przechulałeś na ostatnim wixapolu. Co mniej więcej oznacza tyle, że wszystko dzieję się barrrdzo szybko, a co za tym idzie – jest ulotne i nietrwałe. Tak jak weekendowe miłostki, pseudo przyjaźnie i nasze teorie, które zmieniają się wraz z towarzystwem w jakim się obracamy. Teraz, nawet zdobycie umowy o pracę, i utrzymanie jej, staje się wyzwaniem. W związku z brakiem pewnego i stałego dochodu, perspektywa kupna własnego mieszkania, oddala się w czasie.

Wynajęcie go, również może być problematyczne. Co, niestety, znam z autopsji. Po pierwsze znalezienie i „zaklepanie”, fajnego mieszkania, w dobrej lokalizacji, w jednym z większych polskich miast okazuje się być prawie niewykonalne, gdyż konkurencja na rynku (w tych wynajmujących) , przekracza nasze wyobrażenia. Znacznie więcej jest tych, którzy chcą wynająć mieszkanie, niż tych, którzy mają to mieszkanie do wynajęcia. Serio. Oglądam mieszkanie w Warszawie – potrzebuję chwili na zastanowienie się, by podjąć ostateczną decyzje co do najmu. Umawiam się z właścicielem, że da mi te pół godziny. W momencie w którym dzwonie z decyzją, dowiaduję się, że opcja jest już nieaktualna, bo po mnie przyszedł typ, który nie potrzebował chwili na zastanowienie. Wygrał więc bardziej zdecydowany. No tak… Ponadto – niby, na grupkach na Facebooku, typu – „Mieszkaj dobrze, Warszawa”, roi się od korzystnych ofert (czasem fake’owych), aczkolwiek już na kilka minut od wystawienia ogłoszenia, gdy chcę się umówić na oglądanie mieszkania, okazuję się, ze oferta jest nieaktualna. No kosmos. Trzeba być naprawdę szybkim, lub… wywrzeć dobre wrażenie. Bo tak zwane castingi na lokatora to już normalka. Oglądasz mieszkanie, decydujesz się na nie – jednak w odpowiedzi słyszysz: „mam jeszcze umówionych 456789 ludzi, odezwę się gdy wybiorę”. No to dzięki.

Gdy już jakimś cudem uda ci się „wygrać” jakiś casting, warto zwrócić uwagę na standard mieszkania – z moich obserwacji wynika, że PRL to nie przeszłość. No a cena? Czy jest adekwatna do tych standardów? Często niestety nie. Przyjmując opcje w której (przed 30 rokiem życia, bo mowa tutaj o życiu młodych ludzi) uda nam się zarabiać 3500 na rękę, na wynajem dwupokojowego mieszkania w jednym z większych miast typu Warszawa bądź Kraków, przeznaczyć musimy około 2500 złotych. Marna reszta zostaje nam na życie i inne niezbędne wydatki. Kalkulując taki rachunek – jakim cudem mamy odłożyć na nasze własne mieszkanie? Co więcej, popyt na mieszkania niestety jest olbrzymi. Co też determinuje zasady na rynku. My, wynajmując i płacąc, powinniśmy także mieć prawo wymagać. Niestety, tak to nie działa. Zazwyczaj to my musimy się dostosować do zasad właściciela mieszkania. Jeśli nam coś nie pasuje, możemy się pożegnać. W końcu na nasze miejsce jest co najmniej kilkanaście innych chętnych. W świetle wynajmujących, to bardzo słaba sytuacja. Wynajmowanie mieszkania jednak pasuje do dzisiejszych – ulotnych czasów – jest opcją tymczasową, tak samo jak nasze instastories, które zniknie i pójdzie w zapomnienie, za jakieś max 24 godziny.


Wychodzi jednak na to, że tęsknimy za czymś stałym, bo biorąc pod uwagę nieciekawe warunki wynajmu, pragniemy kupna swojego mieszkania, gdzie będziemy żyć na swoich zasadach i w zgodzie ze sobą, dlatego do tego dążymy. W dłuższej perspektywie nie chcemy także spłacać cudzego kredytu, podczas gdy moglibyśmy spłacać nasz własny – bo bez niego własne mieszkanie, w tak młodym wieku, w opcji gdzie nasi rodzice nie są hojnymi milionerami i nie odziedziczyliśmy spadku po ciotce, o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia, jest raczej mało prawdopodobne. Jaki mamy wybór? Niewielki. Decydujemy się albo na niewyobrażalnie duży czynsz w nie swoim mieszkaniu, (gdzie, umówmy się, rewolucji nie zrobimy, i nigdy, w pełni nie poczujemy się jak „na swoim”), albo do końca życia spłacamy kredyt. Co więcej, musimy jeszcze mieć tą zdolność kredytową – czego nie uzyskamy pracując na śmieciówkach. Czy to jest ta stabilizacja? W opcji drugiej, nasze własne M, które miało nam zagwarantować bezpieczeństwo na kolejne lata, staje się powodem zobowiązania, często zmartwienia, a na pewno pewnych wyrzeczeń – bo kredyt spłacać trzeba. Ciężki nasz los.


Wnioski? Żadne szczególne, a raczej prawda o rynku nieruchomości, który obecnie jest najpewniejszym i przyszłościowym biznesem. Ci, którzy zainwestowali w mieszkanie będą żyli dobrze – wynajmując je, najpierw zupełnie obca osoba spłaci za nich kredyt, a potem odnotują czysty zysk. Wynajmujący mają przerąbane, płacąc ogromne sumy i puszczając je w eter, no bo ostatecznie nie mają nic swojego i nic na zawsze. Czy posiadanie nieruchomości (i często kredytu, który idzie tu w parze), jest czymś co jest nam potrzebne do szczęścia?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ