„Uczę się zarządzać strachem”
Masz swój program w TTV. Jak dobierasz bohaterów i miejsca? Ludzie są wrzucani do zupełnie innej bajki niż ta, do której są przyzwyczajeni.
No właśnie. Uczestnicy „Innego świata” mają wrażenie, że my będziemy spełniać ich marzenia. Myślą, że jak ktoś jest wokalistą, to sobie z nami pojedzie na Broadway i obejrzy jakiś spektakl muzyczny. Albo jak ktoś jest komandosem to my go weźmiemy do Rosji i będzie trenował ze Specnazem. To mnie trochę dziwi, bo formuła programu jest jasna od początku – nie będziesz żył w swoim świecie, celem jest skonfrontowanie cię z „innym światem”.
Ja wiem od początku, co chcę w danym odcinku pokazać, jakie miejsca i jakie problemy. Jako przykład mogę podać odcinek kręcony na Malediwach. Chciałem pokazać jakie koszty ponoszą te wyspy w związku z masową turystyką. Nam, turystom, pokazuje się tylko piękną fasadę tego wszystkiego, a z tyłu jest bardzo brzydkie zaplecze, którego nie chcemy oglądać. Mnie bardziej interesuje właśnie to brzydkie zaplecze, te śmieci, ta tykająca bomba zegarowa z zanieczyszczeń i to, jak turyści degradują tamtejsze środowisko.
Nie chodzi o to, żeby mój bohater siedział sobie w jacuzzi i popijał drinki z palemką. Wiedząc, co chce pokazać, wybieram bohatera, który będzie się musiał z tym środowiskiem skonfrontować. Nie wezmę na wyspę śmieciową śmieciarza ani obrońcy środowiska, bo oni znają problem, oni się tym zajmują na co dzień. Zabiorę tam turystkę, która uwielbia luksus i jeździ po pięciogwiazdkowych resortach na całym świecie, kogoś kto nigdy się nad tym nie zastanawiał i to będzie dla tej osoby tytułowy „inny świat”. Ale nie szukamy też bohaterów, którzy się „wyłożą” koncertowo albo nadwrażliwców, którzy będą płakać przed kamerami. Po prostu dobieram bohaterów do tematu odcinka, muszą być z innej rzeczywistości.
Ludzie Ci ufają. Czy to wynika z tego, że masz dar przekonywania?
Nie poznaję bohaterów przed wylotem, więc nie mają prawa mi ufać. Wybieram zgłoszenia na podstawie ankiet i wideo castingowego. Natomiast pamiętaj, że to jest duża produkcja telewizyjna. To nie jest tak, że ja sobie trzymam kamerę i jedziemy gdzieś w Himalaje. Nad takim programem pracuje kilkanaście osób. W podróży jest sześcioosobowa ekipa. Zaufanie nie gra tu tak dużej roli, ponieważ nie robimy krzywdy naszym bohaterom i oni to wiedzą. Spodziewają się, że to będzie przygoda, że może im się podobać, ale nie musi. Natomiast nie stawiamy ich w sytuacjach, które przeczyłyby jakieś podstawowej etyce życiowej. Nie wezmę nikogo, kto jest pacyfistą na wojnę i nie dam mu karabinu do ręki, nie każę strzelać. Myślę, że tu kwestia zaufania jest załatwiona przez samo to, że to jest telewizja, duża produkcja. Na antenie nikomu nie ma prawa stać się nic złego.
Jak już wiele razy wspomniałeś, podróżowanie kosztuje. Na pewno miałeś dużo takich ofert podróży sponsorowanych, opłacanych przez jakieś firmy czy instytucje. Czy Ty masz podczas takich podróży jakieś ograniczenia, musisz się jakoś konkretnie zachowywać?
Nie biorę udziału w reklamach. Czuję się nadal dziennikarzem i nie przekraczam pewnej granicy. Przy różnych moich projektach są jednak sponsorzy, którzy finansują te przedsięwzięcia i którzy oczekują ekspozycji, zasięgu promocyjnego, jednocześnie umożliwiając mi realizację projektu, tak jak KLM i Allegro umożliwiły mi realizację „Swoją drogą”.
Natomiast to jest bardzo celnie zadane pytanie, bo jest duża różnica między podróżowaniem dla samego siebie a realizacją projektów podróżniczych. Projekt podróżniczy to jest wyjazd, który ma przynieść określony cel. Nie ma miejsca na zaskoczenia albo zaskoczenia są „przewidziane” wcześniej. Wiadomo jakie jest ryzyko, wiadomo że może się udać albo nie udać, ale jest to oszacowane. Jest budżet, umowy, zgody, wizy, dokumentacja, jest mnóstwo rzeczy, o których normalnie się nie myśli, podróżując na własną rękę.
Ja już dzisiaj bardzo rzadko wyjeżdżam w świat dla zabawy. Najczęściej realizuję właśnie projekty. Nawet jeśli są to projekty reporterskie, i tak muszę mieć pozwolenia, konkretne rzeczy zorganizowane i przygotowane. To odbiera dużo spontaniczności, radości, poczucia wolności. Zrezygnowałem z tego na rzecz innych wartości. Dzięki temu, że realizuję projekty dziennikarskie, mam dostęp do miejsc, do środowisk, które są całkowicie zamknięte, niedostępne inną drogą – tak jak na przykład więzienie San Quentin. Nie uda ci się też na przykład pomieszkać z Pigmejami Baka jako turysta, bo Baka nie znają koncepcji turystyki. Docieranie do takich miejsc wymaga sporo zachodu. Ja po prostu spontaniczność zamieniłem na wartości poznawcze.
Gdzie jeździsz na wakacje?
Nie jeżdżę w ogóle. Gdy jestem w Polsce, ciężko mnie wyciągnąć z domu – to są dla mnie wakacje. Leżę w łóżku, najczęściej jestem strasznie wychudzony po długich podróżach. Zajmuję się głownie tym, żeby o 22 bez wyrzutów sumienia zeżreć dużą kolację, a moje najdalsze trasy to te z lodówki do kanapy. Dostaję zaproszenia na jakieś imprezy, eventy, ale wolę poleżeć w domu, obejrzeć coś, poczytać – to są moje wakacje.
Podczas podróży na pewno spotkałeś mnóstwo interesujących ludzi. Czy pamiętasz kogoś szczególnego, kogoś kto najdłużej „siedział” Ci w głowie?
Ze wszystkich ludzi, których poznałem na całym świcie największe wrażenie zrobiła na mnie rodzina Traversów z Zimbabwe. To są ludzie, którzy prowadzą dom dziecka dla chorych zwierząt. Mają mały park safari, w którym leczą zwierzaki, których nikt inny nie chce. Hodują tam i rozmnażają zagrożone wyginięciem, teraz już krytycznie, czarne nosorożce. Róg nosorożca jest najdroższym czarnorynkowym towarem wywożonym z Afryki. Kilogram sproszkowanego rogu nosorożca kosztuje 60 tysięcy dolarów, dwa razy więcej niż kokaina czy złoto.
Polują na te zwierzęta wynajęci wojskowi, najemnicy, komandosi i inne zbiry, przy użyciu helikopterów, ciężarówek, kałasznikowów, karabinów snajperskich z noktowizorami. To jest po prostu wojna. Wojna o nosorożce. I Traversowie stoją po drugiej stronie tego frontu. Są niedopłacani, ledwo wychodzą na zero, nie mają żadnej pomocy od państwa, robią to z poczucia misji, idei. Wyobraź sobie ludzi, którzy codziennie wyjeżdżają na patrol, mając poczucie, że mogą z niego nie wrócić, tylko dlatego, że uważają, że dzika przyroda afrykańska na to zasługuje. To są moi przyjaciele, staram się im pomóc na wszelkie możliwe sposoby, od lat współpracujemy, kocham ich. Oni żyją w zupełnie innym stanie świadomości, nasze problemy w porównaniu do ich kłopotów są banalne.
No właśnie, organizowałeś kiedyś akcję pomocy dla nosorożców. Nie masz poczucia, że to problemy odległe od polskich realiów, że należałoby chronić coś w Polsce, rozwiązywać problemy naszego społeczeństwa, zamiast wyjeżdżać na koniec świata?
To bardzo trafna uwaga. Nie ma gradacji problemów, nie da się ocenić, komu jest gorzej, komu bardziej są potrzebne pieniądze. W praktyce działań pomocowych to wygląda tak, że czasem gdzieś czegoś doświadczasz i łapie cię to za serce. Chcesz to zmienić, chcesz tym ludziom pomóc. Mnie akurat trafiło w Zimbabwe. Gdyby mnie coś uderzyło na Nikiszowcu w Katowicach, pewnie bym się zajął Katowicami. Natomiast skoro częściej bywam w Zimbabwe niż w Katowicach, procentowo szansa jest większa, że to będzie jednak problem z Afryki. To nie jest tak, że podjąłem decyzję: tam problemy są większe i ważniejsze i wymagają atencji, a tu w Polsce damy sobie radę. To jest kwestia osobistego doświadczenia pewnych rzeczy i tylko tego.
Jak teraz wygląda sytuacja, akcja się powiodła?
Tak, absolutnie się powiodła. Nie prowadzę jej już w mediach, natomiast za chwilę wysyłamy osiem tysięcy euro do Zimbabwe, za które zostaną kupione motocykle do szybkich interwencji i walki w terenie. To jest regularna wojna. Akcja trwa, jestem zadowolony z tego, co udało się zrobić i co nadal się udaje robić – ten temat żyje. Ktoś dzwoni, mówi: „ty się zajmowałeś nosorożcami, a ja mam firmę, która chce pomóc”. I fantastyczne jest, że to się nadal kręci, że mimo iż już tego nie nagłaśniamy, nadal są ludzie, których ta historia łapie za serce.
Czy jest ktoś taki, kto pod wpływem podróży z Tobą czy Twojej książki faktycznie zmienił swoje życie i robi teraz to, co Ty?
Dostaję mnóstwo maili, że ludzie podróżują dzięki moim książkom czy programom. To jest ogromnie miłe. Wiem, że dwójka młodych ludzi, których kiedyś zabrałem do Azji na zorganizowany wyjazd, rzuciła teraz pracę i pojechała w długą trasę. Zaczęli od tych miejsc, do których ich zabrałem. Także czuję się ojcem chrzestnym tego przedsięwzięcia, bo poznali z moją pomocą Tajlandię, Malezję i mają dogodny start. Śledzę ich poczynania z zainteresowaniem, bardzo mi się to podoba, bo odkrywają rzeczy, które się zawsze odkrywa na początku. To jest bardzo fajne, że wiem, o czym napiszą w przyszłym tygodniu. To jest dla mnie oczywiste. Wiem, że idą dobrą drogą.
Masz swoje miejsce na ziemi czy może czujesz się obywatelem świata i wszędzie jest Ci dobrze?
Paradoksalnie, i to, i to. Czuję jak domu w Bangkoku, w Singapurze, w San Francisco, w Kapsztadzie, w Londynie. Znam miasta, zakamarki, mam tam znajomych, ulubione knajpy, mogę tam zamieszkać od zaraz. Ale jednocześnie zawsze czuję się Polakiem, bo tu mam swój dom. Dla mnie bardzo ważne jest to, żeby mieć do czego wracać. Nawet ważniejsze niż to, żeby móc wyjeżdżać. Mam tutaj bardzo głęboko zapuszczone korzenie i jednocześnie szeroko „rozłożone konary”.
A jakie masz teraz marzenia?
Ja nie mam marzeń, ja mam cele. Poświęcanie czasu na nierealistyczne marzenia jest bezproduktywne. Nigdy nie będę mistrzem jazdy figurowej na lodzie, chociaż lubię ją oglądać – jestem za duży, za gruby i za stary. Szkoda czasu na takie mrzonki.
Ale jeżeli coś jest w moim zasięgu, to to już nie jest marzenie, tylko plan do zrealizowania, a tych mam mnóstwo. Chciałbym zobaczyć zorze polarne, przejść kawał Alaski z saniami na plecach, chciałbym również wrócić do Nepalu, w którym nie byłem od trzech lat, a kocham ten kraj. Chciałbym wejść do gwatemalskiego albo honduraskiego więzienia, zobaczyć jak wygląda życie w więzieniu, które zamienia się w miasto. Tam ludzie żyją z rodzinami, dziećmi, mimo że to jest normalne więzienie. Mam wiele takich projektów do zrealizowania.
Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiała: Katarzyna Mierzejewska