Polskie miejskie legendy

Uciekaj od czarnego BMW, bo jeździ nim szatan. W cukierkach i w sztucznych tatuażach są narkotyki… Chyba każdy z nas słyszał kiedyś takie szalone historie. I być może dla niektórych będzie to zaskoczeniem, ale większość z nich nie ma nic wspólnego z prawdą.

Źródło: strefatajemnic.onet.pl

Miejska legenda opowiadana jest jako historia prawdziwa, która wydarzyła się albo osobie opowiadającej, albo komuś z jej bliskich, albo (najczęściej) znajomemu znajomego. Ma w sobie zazwyczaj elementy makabry lub humoru, które mają przed czymś przestrzec. Z czasem kolejni miejscy bardowie dodają do niej nowe szczegóły lub pomijają niektóre z nich. Trudno powiedzieć jakie jest źródło danej legendy, jedno jest pewne – opowieści rozprzestrzeniają się na nieprawdopodobnie dużym terenie.

Zainteresowani tematem powinni przejrzeć stronę internetową www.atrapa.net doktora Filipa Gralińskiego, który postanowił zająć się sprawdzaniem każdej z nich. Pan Graliński zebrał na swojej stronie prawie setkę miejskich legend, które za każdym razem dokładnie bada i próbuje znaleźć najwcześniejszą wersję. Niejednokrotnie okazuje się również, że opowieści nie są polskie, ale przywędrowały do nas z zagranicy.

Na pewno każdy z nas słyszał w swoim życiu tego typu historie. Pokolenie dzieci lat 90. pamięta pewnie takie klasyki jak czarna wołga, mężczyzna poznany na dyskotece okazał się być diabłem z kopytami zamiast nóg czy wycinanie nerek. Sama pamiętam, że w mojej podstawówce zorganizowano spotkanie alarmujące rodziców o dilerach, którzy rozdają dzieciom przed szkołą cukierki, które momentalnie uzależniają. Pamiętam również, że ani ja, ani nikt z moich znajomych nie widział nigdy takiego osobnika. Całe to zło działo się zawsze w szkole w okolicy.

Bywa jednak, że ludzie upierają się, że opowiadane historie wydarzyły się naprawdę. Niejednokrotnie na forach i stronach internetowych można znaleźć wpisy osób, które kłócą się o to, że coś na pewno zdarzyło się u nich w mieście, bo znajomy im opowiadał.

Oto kilka z miejskich legend, które przez wielu uznawane są za prawdziwe…

Dziecko ze „słoneczka”

Kilka lat temu głośno zrobiło się o seksualnej zabawie gimnazjalistów. Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć o co chodzi. Okazuje się, że to wcale nie temat na reportaż o skandalicznym zachowaniu młodzieży, a miejska legenda. Co więcej, wcale nie nowa. Pan Graliński wyśledził najstarszą wersję historii i okazało się pochodzi z 1967 roku! Wtedy nazywano to „gwiazdą” aczkolwiek idea była ta sama. Nie przeszkodziło to jednak dziennikarzom narobić w 2010 roku szumu. Poinformowali oni bowiem, że 5 uczennic gimnazjum w Ostródzie zaszło w ciążę, która miałaby być wynikiem zabawy w „słoneczko”. Dopiero później okazało się, że ojcami dzieci są stali partnerzy dziewczyn, a to, że są w ciąży w niemal jednym momencie było przypadkiem.

Misja na Marsa

Mogę się założyć, że każdy student słyszał chociaż raz w życiu tę historię. Lokalizacja określana jest zazwyczaj jako „w moim akademiku”. Libacja w męskim gronie, ułańska fantazja, chłopcy robią karton z napisem „Misja na Marsa” i zrzucają kolegę z 9/10/11 piętra, gdy do pokoju wchodzi policja mają już przygotowany karton z napisem „Misja ratunkowa”. Okazuje się, że historia to kolejna miejska legenda i najprawdopodobniej nigdy się nie wydarzyła. Jako swoją opowiadają ją jednak studenci z Warszawy, Krakowa, Szczecina, Poznania, Olsztyna, Wrocławia, Lublina oraz Gliwic.

Szymborska nie zdaje matury z Szymborskiej

Wszyscy przeciwnicy kluczy maturalnych powtarzają tę historię. „Ha-ha wiesz, że nawet Szymborska nie zdała matury, analizując swój wiersz?! Matura jest taka bez sensu” Ha-ha, ta historia nigdy się nie wydarzyła. Szymborska nigdy nie wpadła na pomysł, żeby analizować swój wiersz. Michał Rusinek – wieloletni sekretarz poetki – tłumaczy, że to tylko legenda, która powstała z połączenia dwóch faktów: tego, że wiersze Szymborskiej często pojawiają się na maturze i tego, że inni poeci byli proszeni przez „Dziennik” o analizę maturalną własnych wierszy.

„Fakt” i „Super express”

Okazuje się również, że najbardziej kultowe tytuły z rzeczonych tabloidów swoje źródło mają w miejskich legendach. „Antoś przepraszam, że cię uprałam” można połączyć z różnymi historiami pranych lub suszonych pupili domowych, które krążą po świecie od dziesięcioleci. Co więcej wersja z suszonym w mikrofalówce kotem stała się sztampowym przykładem absurdalnych amerykańskich spraw o odszkodowanie. Pewna pani miała pozwać firmę produkującą kuchenki mikrofalowe za to, że nie umieścili na niej ostrzeżenia antykotowego, a potem jeszcze tę sprawę wygrać. Niestety – nic takiego nie miało miejsca.

„Ptaszysko porwało mojego Albercika” to z kolei polska adaptacja zagranicznej historii o zmaganiach yorków z różnymi ptakami – czasem jastrzębiami, czasem sowami, a czasem nawet mrożonymi kurczakami. Co więcej tabloidy odgrzewały ją w różnych wersjach aż trzy razy.

Miejskie legendy przez wielu ich badaczy określane są mianem „miejskiego folkloru”. Nikt nie wie skąd się wzięły i rzadko jest w nich ziarenko prawdy. Nie można jednak zaprzeczyć, że mają bardzo dużą siłę. Zbiorowa panika, przejawy przemocy czy nawet morderstwa. Znana jest historia kilkuletniego chłopca, który w 1946 roku, po tym jak spóźnił się do domu naopowiadał ojcu, że porwał go Żyd. Tak narodziła się legenda o rytualnych morderstwach dzieci, która doprowadziła ostatecznie do kilkunastu morderstw.


Aleksandra Supryn

ZOSTAW ODPOWIEDŹ