Moje spotkanie z bioenergoterapeutą
Znajduję jego witrynę w internecie. Ze zdjęć uśmiecha się szpakowaty pan około 50-tki. Dzwonię, recepcjonistka umawia mnie na najbliższy termin, czyli za miesiąc. Postanawiam odkryć karty i przyznaję się, że chodzi o wywiad, nie standardową wizytę. Udaje się przyspieszyć spotkanie, terapeuta spotka się ze mną już następnego dnia.
Pan Krzysztof, bo tak każe się nazywać, na żywo jest równie uśmiechnięty, jak na zdjęciach. Prosi, aby nie podawać jego prawdziwego imienia, ani żadnych szczegółów mogących go zidentyfikować. Może nawet jest kobietą, ale tego już się ode mnie nie dowiecie. Skąd te tajemnice? Otóż pan Krzysztof bardzo dba o prywatność swoich pacjentów. Wprawdzie nie chce udzielać mi żadnych informacji na ich temat boi się, że gdy zostanie rozpoznany pacjenci stracą do niego zaufanie. Przestraszą się, że dla rozgłosu opowiada publicznie o ich problemach. A on rozgłosu nie chce. Kilkukrotnie podkreśla, że nasze spotkanie ma na celu wyprostowanie skrzywionego obrazu bioenergoterapeuty w społeczeństwie. Sama jestem ciekawa, czy mu się uda.
Misję naprawczą zaczyna ode mnie. W swoim gabinecie wita mnie słowami „Nie tego się pani spodziewała, prawda?”. Ma rację – dotąd ta metoda terapii kojarzyła mi się raczej z szamanami. Spodziewałam się zaciemnionego pomieszczenia z kadzidłami i orientalnymi ozdobami. Ku memu zaskoczeniu jestem w zwyczajnym gabinecie, może nawet zbyt surowo urządzonym. Teczki z dokumentami, leżanka dla pacjenta, krzesło i biurko dla niego. Nic nadzwyczajnego. „Punkt dla pana, panie szaman” myślę i układam się wygodnie na miejscu do leżenia.
Przez dłuższą chwilę rozmawiamy o moich problemach zdrowotnych. W zasadzie to rozmawiać nie ma o czym, bo na szczęście mam końskie zdrowie – raz w roku dopada mnie przeziębienie i na tym koniec. Ale stres to co innego – bywam przemęczona, osłabiona, miewam migreny ze stresu – o wszystkim mówię jak na spowiedzi. Krzysztof coś sobie notuje, po czym podchodzi i każe mi zdjąć wszystkie metalowe ozdoby, zegarek, biżuterię i kurtkę. Na wszelki wypadek ściągam też buty. Prosi, abym zrelaksowała się i zamknęła oczy. Czuję, jak zaczyna przesuwać nade mną dłonie – spodziewałam się uczucia ciepła lub zimna czy jakiegoś mrowienia, ale nie poczułam nic. Całość trwała jakieś 10, może 15 minut – nie wiem dokładnie, ściągnęłam przecież zegarek.
Po wszystkim Krzysztof bez słowa wraca za biurko i coś sobie koloruje w zeszycie. Siedzę trochę zakłopotana – mam wrażenie, ze jest ze mnie niezadowolony – może źle mi poszło? Zbytnio się denerwowałam lub może wyczuł, że nie jestem do tego przekonana? Po chwili wręcza mi kartkę – kontur ludzkiego ciała z naniesioną kolorową mapą energii. Cierpliwie tłumaczy, gdzie energia kumulując się tworzy napięcie, a gdzie jest jej za mało. Niby się zgadza – cierpię na częste bóle kolan, tak jak wskazał, ale zawsze przypisywałam je intensywnym ćwiczeniom na siłowni. Podobnie sztywność karku, która często dopada mnie po długich godzinach przed monitorem – w okolicach szyi rysunek przybiera intensywną barwę.
No cóż, z bólem muszę przyznać, że nie było tak strasznie, jak myślałam. W głębi duszy liczyłam jednak na przejmujące, duchowe doświadczenie, coś w rodzaju wewnętrznej przemiany. Może jednak byłam do tego zbyt sceptycznie nastawiona. Niemniej jednak Krzysztof bezbłędnie znalazł wszystkie miejsca na moim ciele, które najczęściej sprawiają mi ból. I to nie dotykając mnie ani razu.
Czy wybiorę się ponownie – nie wiem, raczej nie – jak już wspominałam nie mam większych problemów ze zdrowiem. Czy polecę terapię znajomym – też nie wiem, ale na pewno nie odradzę. Jedno natomiast wiem – już nigdy nie nazwę żadnego terapeuty szamanem.
Artykuł przygotowany we współpracy z portalem kasanaobcasach.pl