Maryla Rodowicz – polska Maria Antonina
„Maryla. Życie Marii Antoniny” nie jest kolejną biografią Maryli Rodowicz. To o wiele więcej. To seria wywiadów, które przeprowadziła Maria Szabłowska z bliskimi jej ludźmi – rodziną, współpracownikami, fanami… Książka ukazała się na początku grudnia 2014 roku nakładem Wydawnictwa Burda Książki. Natomiast dziś Pani Maryla zgodziła się odpowiedzieć nam na kilka pytań.
Aleksandra Supryn: Na początku chciałabym zapytać o najnowszą książkę z Panią w roli głównej – „Maryla. Życie Marii Antoniny”. To nie Pani pierwsza biografia. Dowiemy się z niej czegoś, czego jeszcze nie wiedzieliśmy?
Maryla Rodowicz: To nie jest stricte biografia. Prawdziwa biografia ukazała się w tamtym roku – „Wariatka tańczy”. Natomiast to, co mamy tutaj, to zbiór wywiadów z bliskimi mi ludźmi, którzy opowiadają o mnie z własnego punktu widzenia. Oczywiście, jest to kawał historii, od początku lat 70 do chwili obecnej, mnóstwo anegdot… Mamy tu i muzyków, i mojego męża, moją mamę, mojego młodszego syna. To jest dopiero pierwszy tom, ponieważ nie wszystko się zmieściło. Drugi ukaże się w maju. Jeśli chodzi natomiast o „Marylę. Życie Marii Antoniny” to nawet dla mnie samej to była bardzo ciekawa lektura. Mogłam dowiedzieć się, jak ludzie zapamiętali mnie, nasze szalone wyjazdy czy historie, które się wydarzały na trasach koncertowych.
Był taki fragment, który Panią zaskoczył? Może zdarzyło się, że ktoś widział coś zupełnie inaczej, niż Pani to zapamiętała.
Tam są też historie, które ja słyszałam po raz pierwszy. Na przykład ta, którą opowiadała Danusia Błażejczyk – moja chórzystka. Otóż podczas naszego pobytu na Kubie, razem z innymi muzykami, płynęła wpław z kabanosami w majtkach. Dopiero jak już dopłynęli to pytano ich, czy mieli świadomość tego, że tam są rekiny, a oni tylko machnęli ręką i powiedzieli: „Aaa tam! Pierwsza Danusia płynęła!”. [śmiech] Dobre, co?
A jeśli byłaby Pani zupełnie obiektywnym czytelnikiem i popatrzyła na swoje życie zupełnie z boku. Jaki obraz Maryli Rodowicz jawi się z tej książki?
Na pewno pełna temperamentu artystka, kochliwa, przeżywająca różne dramaty. Jak każdy człowiek – kiedy byłam w jakimś związku, przeżywałam każde rozstanie, każde niepowodzenie. Doświadczyłam w życiu wszystkiego: byłam zostawiana i zostawiałam. A poza tym bardzo dużo pracowałam, bo jednak zagrałam jakieś 6,7 tysięcy koncertów. I zawsze miałam bardzo dobry kontakt z moimi muzykami, moją ekipą. Ale to było warunkowane sytuacją.
Jaką?
Kiedyś koncertowanie wyglądało zupełnie inaczej. Grało się długie trasy koncertowe, nie tak jak teraz, kiedy jedzie się tylko na jeden koncert i wraca jeszcze tej samej nocy, bo organizator tnie koszty. Wtedy mieliśmy szansę się lepiej poznać, bratać, przeżywać najróżniejsze przygody. Tym się różni obecny show-biznes od tamtego, minionego. Wtedy były mniejsze pieniądze, stawki były ministerialne: muzyk dostawał maksymalnie tyle, wokalista – tyle. Było, jak to się mówi, „goło, ale wesoło”. Wszyscy mieliśmy po równo, nikt się nigdzie nie spieszył.
Pani zdaniem, co jest wyjątkowego w tej książce?
Przede wszystkim to, że moje historie splątane są z losami innych artystów. Zupełnie niezwykła była moja przyjaźń z Agnieszką Osiecką. Agnieszka nie żyje od 17 lat, a ja przeglądając domowe archiwum znalazłam ponad 70 listów od niej. Dzięki temu mógł w ogóle powstać rozdział o niej. To była bardzo ważna osoba w moim życiu – zaśpiewałam ponad 100 tekstów napisanych przez nią, a poza tym my naprawdę się bardzo lubiłyśmy. To kawał historii. Historii show-biznesu, społeczeństwa i samej Polski.
Ważnym elementem są też zdjęcia – wiele było wcześniej niepublikowanych lub pochodzi z Pani prywatnych zbiorów…
Od zawsze byłam zapalonym fotografem i praktycznie nie rozstawałam się z aparatem. Robiłam masę zdjęć i stąd tak bogate archiwum… Moje ulubione zdjęcie – tak absurdalne jak z filmu Tarantino. Mój mąż z karabinem dziecięcym w kapciach z cygarem, a obok moja córka. Piękne!
Widać, że bardzo podoba się Pani taka forma książki…
Najważniejsze jest w niej to, że gdyby to nie zostało opowiedziane, to by przepadło, cała te wiedza, wszystkie te historie. A jednak trochę przeżyłam, wszyscy dużo przeżyliśmy. To są historie od czasów mojego śpiewania w klubach studenckich, przez pierwsze sukcesy w Opolu.
A takie spojrzenie na swoje życie oczami innych dało coś Pani, pozwoliło coś zweryfikować?
Oni tak mnie widzieli, więc pewnie taka byłam. [śmiech] Ale wiadomo, że inaczej troszeczkę człowieka widzą, niż my siebie wyobrażamy.
Dobrze, że się na to zgodzili, chcieli się otworzyć…
Nie zawsze tak chętnie się godzili.
No właśnie, można się zastanawiać, ile w tych wszystkich opowiadaniach jest zahamowania się, pomijania niektórych rzeczy…
Na przykład Florek Ciborowski i Andrzej Kleszczewski. Grali ze mną całe lata 80., naprawdę spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu: trasy w Związku Radzieckim, Stanach Zjednoczonych, Niemczech… I oni nie bardzo się rwali do opowiadania. Najpierw powiedzieli, że nic nie pamiętają, ale Maria Szabłowska [autorka książki, przeprowadziła wszystkie rozmowy] po długich namowach wydusiła z nich bardzo ciekawe opowieści. Podobnie Jacek Mikuła – mój pianista z lat 70, też powiedział: „ale ja nic nie mam do powiedzenia, nic nie pamiętam”, w końcu się spotkali i okazało się, że sypał opowieściami jak z rękawa.
No właśnie, à propos show-biznesu. Jest Pani w branży od wielu lat. Gdyby miała Pani ocenić, co teraz jest lepsze, a co gorsze w porównaniu z latami 70.-80.?
Zmieniło się wszystko, zarówno show-biznes, jak i gospodarka, polityka w Polsce. Wiadomo, że teraz o wszystkim decyduje kasa. Pod względem mediów było łatwiej, było jedno radio – Polskie Radio i ono grało bardzo chętnie polską muzykę. W tej chwili radia komercyjne grymaszą i chętniej grają muzykę zachodnią. To jest niesprawiedliwe dla polskich artystów, którzy tworzą tutaj i nie mogą się ze swoimi produkcjami przebić. Inne było też życie koncertowe. Trasy były długie, wiec mogliśmy się zżyć. I było bardzo wesoło, bo muzycy to przecież wesoły naród: dowcipy, żarty, anegdoty, historie. Naprawdę było upojnie: dosłownie i w przenośni. [śmiech]
Chciałabym poruszyć jeszcze jedną kwestię, a mianowicie Pani stroje sceniczne. W książce przytacza się anegdotę o tym, jak była Pani gościem w radiu i zadzwoniła słuchaczka, która powiedziała, że kocha i Panią, i Pani piosenki, ale prosi, żeby w końcu zaczęła się Pani ubierać jak człowiek, na co Pani odpowiedziała: „Czy wyobraża mnie sobie pani w szarej garsonce?”. Czy kiedyś przyjdzie czas na tę „szarą garsonkę”, czy może nadal odrzuca Pani taki styl.
No gdzie ja w garsonce… Aczkolwiek miałam kiedyś taki pomysł, żeby wyjść na scenę w czymś takim. [śmiech] Myślę, że to też byłby kostium, publiczność trochę by się zdziwiła Ciągle mnie bawi wymyślanie, zaskakiwanie publiczności, robienie im niespodzianek. Ludzie się przyzwyczaili do takiego wizerunku scenicznego i tego oczekują: „Co ta Rodowicz włoży na siebie”. Tak było w tamtym roku w Sylwestra, padło hasło ze strony Niny Terentiew „karnawał w Rio”. Zaczęłam sprawdzać w Internecie, jak to wygląda i okazało się, że to są gołe kobiety w kolorowych piórach. Spotkałam się ze stylistką Anią Zeman i zaczęłyśmy kombinować. Ania wymyśliła ten plastikowy tors, a ja mówię: „dobra, wchodzę w to!”. [śmiech]
A jest coś czego Pani by nie założyła, nie przekroczyła pewnej granicy?
Wszystko, co mam na sobie, jest zawsze dokładnie przemyślane przez stylistki. Gdybym miała w tym roku wystąpić na Sylwestra, to już we wrześniu siedziałabym z projektantkami i wymyślała – ten proces zawsze trwa długo. Dobrze się przygotowujemy do takiego wyjścia jak Sylwester czy festiwal. Przede wszystkim trzeba mieć pomysł, jakiś patent… Często czerpiemy też inspiracje z magazynów modowych.
Tak jak z koszulką „Goła baba”, która wzbudziła tyle emocji na festiwalu w Opolu w 2006 roku.
Zobaczyłyśmy takie zdjęcie w Vogue’u, na którym modelka była goła , miała na sobie tylko żakiet i bardzo dużo biżuterii. Od razu, razem z Haliną Piwowarską wiedziałyśmy, że to jest to. Zaprojektowała taki fraczek, ale nic do niego nie pasowało. I ona mówi: „No nie, no musisz być goła!”. Ostatecznie stanęło na koszulce z namalowanymi piersiami – bogato zdobiony fraczek, dużo koralików, łańcuszków i „Goła baba”.
Świetnie to wyglądało, a szok wśród opolskiej publiczności był ogromny.
No właśnie! O to chodzi. [śmiech]
Liczymy więc na to, że będzie nas Pani jeszcze długo zaskakiwać. A ja dziękuję Pani bardzo, że mogłam z Panią porozmawiać.
Dziękuję również.
Aleksandra Supryn