Mamusiu, jestem swoją własną żoną

„Jestem swoją własną żoną” to kolejna ciekawa propozycja teatru WARSawy. Tym razem oferują nam monodram o transseksualnej kobiecie z Niemiec. Za reżyserię odpowiedzialna jest Karolina Kirsz, a główną, i oczywiście jedyną, rolę gra Adam Pater.

Źródło: dzięki uprzejmości Teatru WARSawy

Charlotte von Mahlsdorf przeżyła wiele. Niemcy przed wojną, podczas niej i po niej, Niemcy hitlerowskie i Niemcy komunistyczne. Po podziale Berlina znalazła się we wschodniej części i próbowała jak najlepiej to wykorzystać. Sensem jej życia jest zachowywanie reliktów z czasów, które już odeszły. Charlotte prowadzi Muzeum Rzeczy Codziennych, w którym gromadzi przedmioty ludzi wypędzonych. Co więcej nie jest zwykłym kuratorem, który jedynie ustawia eksponaty, jest kochającą matką każdego z nich. I właśnie to jest najważniejsza cecha Charlotte, wcale nie to, że jest biologicznym mężczyzną.

Jeśli ktoś oczekuje spektaklu z krzykliwie wyglądającym, wulgarnym transem to nie mógłby się bardziej pomylić. Charlotte, którą poznajemy jest podstarzała, nie ma na sobie makijażu, ani peruki i nosi buty ortopedyczne. Zapytana o to, dlaczego nie używa kobiecych atrybutów odpowiada, że ich nie potrzebuje. Ona po prostu kobietą jest, nie musi nikogo o tym przekonywać.

Aktor – Adam Pater – również nie potrzebuje kobiecych bibelotów – on kobietą po prostu się staje. W prostej, szarej sukience, niewysokich butach i krótkich, ostrzyżonych po męsku włosach. Mimo to każdy jego ruch, każde spojrzenie i każde słowo krzyczą „kobieta” – swoim damskim wcieleniem czaruje widzów. I na tym nie koniec. Jako że to monodram pan Pater musiał wcielić się w kilkanaście innych postaci. Niektóre z nich wypowiadają tylko jedno zdanie, ale i tak stają nam przed oczami jak pełnoprawni bohaterowie, którym przydzielono osobistego aktora. Adam Pater wywiązał się ze swojego zadania bardzo dobrze.

Monodram jest tak naprawdę przekrojem stanu pamięci. Każda epoka ma swoją pamięć historyczną – jedne rzeczy wypiera, inne przepisuje tak jak chciałaby je widzieć. W centrum stoi nasza bohaterka, która sama zdaje się być mentalnie gdzieś na uboczu. Nie interesują ją zmiany nastrojów, ona wie kim jest i co pamięta. Może jedynie obserwować zmieniające się fronty i to, w jaki sposób próbują do niej dotrzeć.

To zdaje się być najważniejsze. Zmiana nastawienia otoczenia do Charlotte i do historii, w której uczestniczyła. Nasza bohaterka wciągana jest w sprawy, z którymi nie do końca chciałaby mieć do czynienia. Najpierw zostaje odznaczona nagrodą za swoją działalność muzealną, potem szykanowana za konieczność życia w rzeczywistości komunistycznej, o której współczesne pokolenie ma niejasne pojęcie. Społeczeństwo pokomunistyczne chce przykładać do niej swoje wzorce, a media próbują zrobić z niej sensację. Każde środowisko ma coś do powiedzenia, a żadne z nich nie mogłoby być dalej od prawdy.

I nie ważne jest to, czy akcja monodramu dzieje się w Niemczech, czy w Polsce. Schematy z „Jestem swoją własną żoną” można bardzo łatwo przenieść na nasze polskie podwórko. Sama reżyserka, Karolina Kirsz, właśnie tę kwestię podkreśla: Chcieliśmy się zająć tym tekstem właśnie dziś, ponieważ mamy wrażenie, że nasz kraj się obecnie niebezpiecznie unifikuje, wręcz fundamentalizuje religijnie i światopoglądowo. I tu pojawia się pewien problem: nie można nikogo zmusić, aby uwierzył w coś innego niż wierzy. Jeżeli próbujemy coś zniszczyć i tak pojawi się jakaś Charlotte von Mahlsdorf, która to ocali i postawi na półce. A my jedynie z nieskrywaną chęcią zwiedzamy jej muzeum…

Nowy monodram teatru WARSawy to pozycja, na którą warto się wybrać. Historia, którą chcą opowiedzieć nam twórcy jest niebanalna i pozwala spojrzeć na pewne kwestie z odpowiedniego dystansu. Postać Charlotte von Mahlsdorf, pomimo groźby porażki i stania się nieautentyczną karykaturą, jest jedynym stabilnym punktem odniesienia w świecie relatywnej prawdy.


Aleksandra Supryn

ZOSTAW ODPOWIEDŹ