Bilet za 200 funtów do… Hollywood

wojtek life4styleJest młody, ambitny i przeszedł w życiu niejedną trudność, żeby być w miejscu, w którym obecnie się znajduje. Osiągnął już sporo, ale ciągle ma apetyt na więcej. Wojtek Dudzicz to reżyser i pasjonat sztuki filmowej, który ciężko i wytrwale pracuje na swoje nazwisko. Twórca „Odludzia” i „Lucky’ego” opowiada o pracy na planie, budżetach filmowych i projektach na przyszłość.

Joanna Łuszczykiewicz: W jaki sposób odkryłeś w sobie pasję filmową i kiedy stwierdziłeś: „Tak, właśnie to jest to, co chcę robić w życiu.”?

Wojtek Dudzicz: Było kilka takich momentów, jednak od dzieciństwa byłem popychany przez rodziców w nieco innym kierunku – muzycznym. Cała moja rodzina ma wykształcenie muzyczne, więc stąd to się wzięło. Mój dziadek dyrygował kapelą w wojsku, a babcia wykładała na Akademii Muzycznej. Rodzice również są bardzo umuzykalnieni. Rodzina szybko zdecydowała, że w przyszłości będę grał na fortepianie lub innym instrumencie, który sobie wybiorę. Mój tata w tamtym czasie miał firmę, która sprzedawała instrumenty, głównie keyboardy, a ja jako kilkulatek potrafiłem odróżnić trefny sprzęt, od tego lepszej jakości. Wtedy moja rodzina stwierdziła, że skoro już jako 4-latek potrafię wychwycić dobre dźwięki, to muszę mieć to w genach.

Nadal zajmujesz się muzyką?

Tak. Ostatnio nawet byłem ze swoją dziewczyną na koncercie chopinowskim, na który spóźniali się muzycy. Moja ukochana popchnęła mnie do przodu i powiedziała: „No idź, zagraj coś!”, więc podszedłem do konferansjera i faktycznie zapytałem czy mogę coś zagrać. Zgodził się, zatem usiadłem do fortepianu i zacząłem grać Bacha, na co wszyscy – widząc takiego „szczyla” – zareagowali lekkim szokiem. Po trzech utworach, konferansjer dał mi do zrozumienia, że powinienem już kończyć i poprosił, abym powiedział publiczności coś o sobie. Ja stojąc na scenie podszedłem do mikrofonu i powiedziałem: „Nazywam się Wojciech Dudzicz i jestem z Sosnowca.” Na co cała sala wybuchła śmiechem.

A wracając jeszcze do wykształcenia w tym kierunku, to skończyłem szkołę muzyczną w klasie fortepianu z trzecim miejscem w Polsce zajętym na konkursie młodych muzyków w 2004 roku. I nie osiągnąłbym tego gdyby nie mój profesor, pan Jarosław Klimczyk, moja mama, która spędziła ze mną godziny przy nutach korygując błędy i udając metronom, mój tata dzięki któremu miałem zaplecze sprzętowe, świetny słuch i oczywiście dziadkowie. Za to jestem wdzięczny.

Robisz to również zawodowo czy pozostajesz w sferze hobbystycznej?

Zajmuję się tym bardziej amatorsko, ponieważ nie zarabiam na tym, jednak gdy mieszkałem w Londynie przez ponad 5 lat i bywały momenty, w których nie miałem jak zarobić na życie, to grywałem na stacji King’s Cross. Ludziom się spodobało i po jakimś czasie zacząłem tam grać regularnie. Nawet pytali kiedy kolejny raz będzie można mnie posłuchać. Ogólnie muzyka sprawia mi wielką frajdę, ale traktuję to bardziej jako hobby, azyl, lek na całe zło. Uważam to też za mój wielki atut jeśli przychodzi do pracy z kompozytorem nad muzyką do moich produkcji. Aleksander Kuźba, z którym najczęściej współpracuje wpada w furię kiedy moja muzyczna strona chce mu podpowiadać „jaką ma skomponować muzykę”. Ja z kolei uważam, że to ułatwia mi znacząco nakreślenie mu moich pomysłów. Rodzi to wiele przesympatycznych sporów i zabawnych sytuacji z udziałem nas obydwóch (śmiech).

No właśnie, wróćmy do pasji filmowej. Jak to wszystko się zaczęło?

Takie momenty, w których sobie uświadomiłem, że właśnie tym chcę się w życiu zajmować, były dwa. Pierwszy, wtedy gdy obejrzałem na pożyczonej kasecie VHS „Gwiezdne Wojny: Imperium Kontratakuje”. Już wtedy pomyślałem: „Oh, jakie to fajne! Ja też chcę to robić.”. Później w wieku około 7 lat zobaczyłem w telewizji „Maskę” z Jimem Carey’em w roli głównej. W tym przypadku też byłem zachwycony i krzyczałem do rodziców, że ja też chcę w tym uczestniczyć, chcę robić filmy. Nauka w szkole przychodziła mi łatwo, więc zamiast odrabiać lekcje, siedziałem i oglądałem filmy co bardzo złościło moją mamę. Oczywiście wtedy jeszcze nie rozróżniałem podziału na aktorów, reżysera, producenta i scenarzystę, ale wiedziałem, że chcę w jakikolwiek sposób być zaangażowany w proces tworzenia takich obrazów. Na tamtą chwilę najmniej interesowały mnie pieniądze – ba! nie byłem nawet świadom, że z robienia filmów można żyć. To zostało mi praktycznie do dziś. Zawsze moim celem jest zrobić film, pieniądze są na drugim planie. Na szczęście moi bliscy zawsze szybko i skutecznie ściągają mnie z obłoków na ziemię (śmiech).

Gdy byłem w okresie gimnazjalnym, lubiłem oglądać serial „Fala zbrodni” – oczywiście bez wiedzy rodziców, bo serial był opatrzony czerwonym znaczkiem. Do trzeciego sezonu, byłem zafascynowany każdym odcinkiem. Od czwartego sezonu serial – moim subiektywnym zdaniem – stracił nie co na świeżości. Byłem na tyle zdesperowany, że zadzwoniłem do producentów i powiedziałem, że mam tonę swoich pomysłów. Początkowo pani z biura producenta wzięła mnie za jakiegoś dzieciaka robiącego sobie żarty, jednak byłem na tyle uparty, iż w końcu mnie wysłuchano.  Po jakimś czasie, dalej śledząc „Falę zbrodni” zobaczyłem, że faktycznie niektóre z moich pomysłów zostały wykorzystane co przysporzyło mi dużo frajdy. Chciałem jednak więcej, to mi wystarczyło tylko na chwilę. Stwierdziłem, że jeśli nie chcą mnie dopuścić do produkcji serialu, to ja stworzę swój własny! Mając 16 lat przesiedziałem całe wakacje pisząc swój scenariusz do serialu, zainspirowany „Prison Break’iem” i właśnie „Falą zbrodni”. Napisałem 13 odcinków, każdy po 50 stron. Projekt nosił tytuł „Krwawa gra”. Niestety nikt do tej pory tego nie wyprodukował. Może w przyszłości się uda.

A starałeś się o to?

Jeden odcinek wysłałem do Grupy Filmowej, którzy w tamtym czasie wyprodukowali „Wesele” Wojtkawwojtek life4style Smarzowskiego i „Ekipę” Agnieszki Holland. Powiedzieli, że bardzo fajnie się to czyta, ale taki serial będzie po prostu zbyt kosztowny w produkcji. Nic dziwnego, bo byłem zainspirowany narracją w iście hollywoodzkim stylu, mam na myśli masę pościgów, wybuchające helikoptery i pełno zwrotów akcji. Mówiąc wprost, 13 odcinków przeciętnego polskiego serialu kosztowałoby tyle samo, co mój jeden odcinek, czyli około 10 milionów złotych.

Nawiązując do budżetów produkcji filmowych. Jak to wygląda w Hollywood, a jak w przełożeniu na polskie realia?

Budżety w Hollywood są bardzo ciekawą sprawą. Chociażby tak jak w przypadku najnowszej części „Niesamowitego Spider-Mana”, która kosztowała około 200 milionów dolarów. A co ciekawe, producenci z tej ogromnej kwoty, jakieś pięćdziesiąt procent przeznaczą na promocję, a dokładniej na to, żeby film był wyświetlany w tak zwanym prime-time’ie we wszystkich kinach na świecie jednocześnie. Czyli za tymi pieniędzmi stoi głównie reklama, dystrybucja, zwiastuny, zapowiedzi w mediach, marketing i billboardy. Połowa tego budżetu jest przeznaczona na takie wydatki, ale zwraca się to bardzo szybko, bo film zarabia te 200 milionów dolarów niemalże od razu, a później jest już tylko profit. Jeśli chodzi o polskie realia, to takie budżety wynoszą około 2 miliony złotych, z czego równy milion jak nie więcej zostanie przeznaczony na gaże dla ekipy. W tym przypadku nie mamy czego porównywać.

Wracając do poprzednich wypowiedzi, napisałeś serial, który nie został wyprodukowany. Co działo się dalej?

Pomyślałem, że skoro nikt nie chciał go wyprodukować, to może ten tekst nie jest najlepszy i najpierw muszę nauczyć się jak w ogóle taki scenariusz napisać profesjonalnie. Kupiłem wtedy wiele fachowych książek i przez rok to wałkowałem. Później ukończyłem 3 miesięczny kurs reżyserii filmowej organizowany w „Centrum Sztuki Filmowej” w Katowicach. W tym czasie uznałem też, że fajnie byłoby wybrać się do jakieś szkoły filmowej, żeby dalej rozwijać tę pasję.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ