Afryka słodko-gorzka
Przerażająco ubogie slumsy i wille nad brzegiem oceanu. Zakryte twarze kobiet i nastolatki w ciasnych legginsach. Nowoczesne kliniki w Casablance, kuźnie artystyczne w Fezie, bajkowa medina w Chefchaouene. Maroko to ojczyzna skrajności. Warto poznać obydwie.
W północnej części Afryki, obmywany falami Morza Śródziemnego i Atlantyku znajduje się kraj, który wymyka się wszelkim definicjom. Kraj zbyt cywilizowany, by zaliczyć go do „trzeciego świata” i zbyt prymitywny, by aspirować do pierwszego. Bieda przeplata się tu z przytłaczającym bogactwem, kultura orientalna z wpływami europejskimi, potrzeba rozwoju z przywiązaniem do tradycji. Tubylcy potrafią być bezinteresowni i uczynni, by za chwilę żądać opłaty za wskazanie drogi do hotelu. W Maroku pewnym można być tylko jednego – że niczego nie można być pewnym…
Choć w 1956 roku kraj uniezależnił się od Francji, do dziś Marokańczycy porozumiewają się w języku byłych kolonizatorów. Na ulicy francuski przeplata się z urzędowym arabskim, a także mową rdzennych mieszkańców kraju – berberyjskim. Jednak przyjezdni, którzy w żadnym z powyższych języków nie potrafią powiedzieć ani słowa, mogą być spokojni – kraj od lat dostosowuje się do potrzeb turystyki. W sklepach i restauracjach zwykle dogadamy się po angielsku, a nawet… po polsku. Takie niespodzianki spotykają mnie w Maroku kilkakrotnie. W Agadirze berberyjski sprzedawca łamaną polszczyzną przekonuje mnie do zakupu dywanu („sierść wielbłąd, afrodyzjak, dobry do bara bara”), w Chefchaouene ogorzały przewodnik oprowadzając po medinie grupę turystów wykrzykuje radosne komendy: „Uwaga! Osioł! W prawo, uwaga, kupa”, a właściciel restauracji w Marrakeszu, ciągnąc mnie za rękę, rekomenduje: „najlepszy kucharz, jak Makłowicz”. Największa niespodzianka spotyka mnie jednak w jednej z marokańskich zielarni, gdzie młody Arab bez zająknięcia prowadzi wykład o właściwościach naturalnych kosmetyków. Choć jak przyznaje, nigdy nie przekroczył granic swojego kraju, polskiego nauczył się z internetu. Nawet „gałka muszkatołowa” nie stanowi dla niego problemu.
Choć ponad 99% Marokańczyków wyznaje Islam, kraj pozostaje jednym z najbardziej tolerancyjnych i liberalnych państw muzułmańskich. Będąc w Rabacie możemy odwiedzić katolicką archidiecezję, nie brakuje cmentarzy żydowskich, kościołów i synagog. Wspaniały manifest tolerancji zobaczymy w północno-wschodnim miasteczku Oujda, gdzie na jednym placu znajduje się meczet i kościół św. Ludwika. Mój pobyt w Maroku przypadł na czas ramadanu. Choć tutejsi muzułmanie nie narzucają turystom swoich tradycji, to setki wygłodniałych spojrzeń potrafią odebrać radość jedzenia. Za to kiedy zapada zmrok chętnie częstują przyjezdnych regionalnymi smakołykami, nie pytając o wyznanie, nie patrząc na kolor skóry.
Pozytywne wrażenia może zakłócić (obowiązkowa) wizyta w Marrakeszu. Nocą na głównym placu miasta bezinteresowność zamienia się w zażartą walkę o przetrwanie. Każdy usiłuje zarobić na życie, a zarobek przynieść mogą jedynie turyści. Najpierw na mojej głowie ląduje małpa (i to wcale nie kapucynka) i zanim zdążę zaprotestować, właściciel żąda za „atrakcję” zapłaty. Nie zdążam uspokoić nerwów, kiedy na szyi wyczuwam śliską, nieprzyjemną łuskę. Całe szczęście, że nie boję się węży. Z niedowierzaniem patrzę, jak dziarska, otyła Arabka przytrzymuje rękę białego chłopaka „na szybko” malując tatuaż z henny. Przy zatłoczonej restauracji starszy pan oferuje usługi dentystyczne – wiaderko wyrwanych zębów uwiarygadnia jego umiejętności. W ciągu dwóch godzin przeżywam prawdziwą traumę i marzę o hotelowym pokoju. A hotele w Maroku są iście bajkowe – piękne ornamenty, freski i ozdobne kopuły, baseny i kelnerzy, z których każdy mógłby uchodzić za arabskiego księcia. Przystojni Marokańczycy lubią wykorzystywać niewiedzę i naiwność turystek wierzących, że w całym świecie muzułmańskim panują zasady sprzed kilkuset lat, a żonę kupuje się w zamian za kilka wielbłądów. Po minucie znajomości przekornie proponują małżeństwo, a jeden z nich na moją uwagę, że w Polsce wielbłądy zamarzną, stwierdza ze śmiechem „dacie im wódki!”.