Niezapomniane pary filmowe
Są takie kreacje aktorskie, które na stałe zapadły w pamięć kinomanów. Dobrze dopasowana obsada jest kluczowa dla każdego filmu, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z rozbudowanym wątkiem miłosnym. Wspominając „Między słowami” mamy przed oczami Scarlett Johansson i Billa Murray’a. „Annie Hall” byłaby niczym, gdyby nie świetna współpraca i chemia na ekranie między Woodym Allenem i Diane Keaton. Przedstawiamy subiektywny ranking niezapomnianych par filmowych.
Pożegnanie z Afryką
Czy ktoś pamiętałby o „Pożegnaniu z Afryką”, gdyby nie przejmujące kreacje Meryl Streep i Roberta Redforda? Zrealizowany z rozmachem epicki romans duńskiej pisarki i tajemniczego myśliwego, podbił serca widzów na całym świecie. Miłość, która zakiełkowała i rozwinęła się na Czarnym Lądzie, mogłaby być jedynie kolejną, ckliwą historyjką, gdyby nie spotkanie na planie dwóch wielkich ikon kina. Idealnie wpasowali się oni w niezwykłą dostojność jaką emanuje filmowa adaptacja klasycznej powieści. To kino eleganckie w swojej estetyce i unikalne w temacie – o szlachetnej zawartości myśli i uczuć. Streep i Redford są nasiąknięci melancholią, a mierząc się z bezwzględnym losem, zdolni są zachować spokój, pozostając jednocześnie wiernymi wyznawanym wartościom. Patrzenie jak cementują swoją relację w egzotycznym krajobrazie „dzikiej” Afryki, staje się czystą przyjemnością.
Między Słowami
Historia z filmu Sofii Coppoli aż kipi od emocji. Nie znajdziemy ich jednak w dialogach. Kunsztem duetu Johansson & Murray jest skoncentrowanie całej gamy wrażliwości w gestach, mimice i mowie ciała. Film opowiada o dwójce zagubionych, pozornie szczęśliwych ludzi, których dzieli właściwie wszystko, a którzy gdzieś na końcu świata, w Tokio, dziwnym trafem odnaleźli nić porozumienia. W tej krainie świateł i neonów, oboje czują się samotni, co sprawia, że jedno chce się ogrzać w cieple drugiego. Sytuacja i okoliczności, wybitnie nie sprzyjają zakochaniu. Im się jednak ta sztuka udaje. O takich jak Charlotte i Bob mówi się: pokrewne dusze. Spotykają się w luksusowym hotelu, gdzie po dłuższym czasie anonimowość staje się dokuczliwa. Starzejący się aktor i młoda kobieta, absolwentka filozofii, która przyjechała do Tokio z mężem, wziętym fotografem, spędzają kolejne noce w barze pijąc i oddając się długim konwersacjom. W ten sposób zaspokajają wzajemną potrzebę bliskości. Nie znajdziemy tu jednak ckliwych i melodramatycznych wyznań. Sentymentalizm u tej dwójki jest ledwo wyczuwalny, czego nie można powiedzieć o uczuciu, które tworzy się pomimo wszystko.
Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street
Wiktoriańska Anglia, a w niej trio: Bonham Carter, Depp, Burton – to musiało się udać. Można mówić, że Burton się wypala, że jest przereklamowany, że ciągle zatrudnia tę samą obsadę. Te wszystkie obelgi nie mają jednak racji bytu, już od momentu pojawienia się aktorów na ekranie. Sweeney Todd to kwintesencja możliwości jakie ma wyobraźnia Burtona. Historia krwawego golibrody jest równie znana co biografia Kuby Rozpruwacza. W obu tych przypadkach nie mamy pewności co jest prawdą, a co tylko legendą. Kiedy ogląda się film, wyraźnie czuje się, że reżyser miał bardzo wyrazistą wizję. Rezultatem tego są znakomite, zdjęcia XIX-wiecznego Londynu: gotyckie, ponure, mroczne i okrutne. Czyli wszystko w bardzo Burtonowym stylu. W tej atmosferze swój spektakl odgrywają Bonham Carter i Depp. Aktorzy świetnie wyczuwają się na planie, a w powietrzu unosi się buzująca między nimi chemia. To postacie od zadań specjalnych. W najbardziej wyrazistych i abstrakcyjnych rolach czują się najlepiej i wypadają niezwykle przekonująco. W atmosferze rozlewu krwi rozwija nam się (choć wydawać się to może nie na miejscu) uczuciowa relacja dwójki wykolejeńców i społecznych wyrzutków. W takich momentach wprost nasuwa się na myśl tekst: let’s be weird together.