Życie po talent show: Bartek Król

szczytno 375 2K.S.: Wielu Pana kolegów z „Idola” wybrało karierę solową, niektórzy założyli bądź zostali członkami nowych zespołów, a Pan zdecydował się dołączyć do uznanej marki, jaką była MAFIA, w której wcześniej śpiewał m.in. Andrzej Piaseczny. To jest trochę na takiej zasadzie: „mówisz MAFIA, myślisz Piasek”. Nie miał Pan obaw, że zawsze będzie Pan porównywany do Andrzeja?

B.K.: Oczywiście, że miałem. Jak zdecydowałem się wziąć udział w „Idolu” to grałem w takim hardrockowym garażowym zespole o nazwie Cisza. Szedłem do tego programu z pewną dozą niechęci, bo ja potrafię wyjść na scenę i zaśpiewać, ale na co dzień nie lubię wychodzić przed szereg. Znajomi mówili: fajnie śpiewasz, idź. Tylko że ja wtedy nie śpiewałem, a ryczałem jak wół. Ale poszedłem i pomyślałem, że fajnie byłoby się znaleźć w dziesiątce. Przyświecała mi wtedy idea, że pokaże się i dzięki temu zespołowi będzie łatwiej wydać płytę. Kiedy zaczęło się to realizować i ja się w tym coraz bardziej odnajdywałem, to mój ówczesny zespół już niekoniecznie. Zaczęło się to niestety wszystko rozjeżdżać.

Wreszcie pojawiła się propozycja z renomowanego zespołu, który kojarzyłem, że nagrał pierwsze rockowe płyty, ale potem dał ciała. Nagrali jakieś teledyski w piżamach i aksamicie. To nie była moja estetyka.

Pierwsze spotkanie odbyłem z klawiszowcem MAFII Tomkiem Bracichowiczem. Przekazał mi nagrania i dał czas do zastanowienia. Miałem wątpliwości, czy w to wejść czy nie, konsultowałem się z rodziną. Nie miałem wtedy takiej myśli, że będę następcą Piaska, bo to nie było dla mnie kompletnie istotne. Wiedziałem, że dostałem szansę i powinienem z niej skorzystać.

MAFIA miała uznaną pozycję na rynku i to też dawało mi taki komfort, że nikt nie będzie się wtrącał do muzyki. W pewnym momencie włącza się człowiek z wytwórni, który albo jest niespełnionym muzykiem, albo chce, aby Twoje piosenki brzmiały jak jingiel do radia. Wiadomo, nie zawsze, ale często tak bywa. Tutaj udało się tego uniknąć.

K.S.: „Vendetta” była znakomitą płytą, ale niespecjalnie się przebiła.

B.K.: To była moja pierwsza płyta, więc byłem z niej bardzo zadowolony (śmiech). Z perspektywy lat mam zastrzeżenia, ale zrobiliśmy to, co mogliśmy. Wydaliśmy ją w małej niezależnej wytwórni, więc nie było na nią zbyt dużych nakładów finansowych. Sprzedaliśmy ją w ok. 5 tysiącach egzemplarz, a to niezły wynik jak na te czasy.

Nie mając za sobą dużej wytwórni niestety trudno o sukces. I to nie tylko w muzyce, bo w sporcie jest podobnie. Przed erą Abramowicza Chelsea niewiele znaczyła. Przyszedł Rosjanin i w kilka lat doprowadził zespół do triumfu w Lidze Mistrzów.

K.S.: Z MAFIĄ zagrał Pan na Woodstocku. Jak Pan wspomina ten festiwal?

B.K.: Spełniło się wtedy moje marzenie. Jeszcze w trakcie „Idola” jakaś Pani z „Bravo” albo z „Popcornu” zadała mi pytanie, jakie są moje trzy największe marzenia. Odpowiedziałem, że chciałbym zagrać na Woodstocku, nagrać płytę, wystąpić w Reprezentacji Artystów Polskich w piłce nożnej. Wszystkie już się spełniły.

K.S.: Zostając w temacie marzeń. Gdyby mógł Pan wybrać sobie artystkę/artystę, z którą/którym chciałby nagrać Pan duet, byłaby/byłby to…?

B.K.: Niewiele brakowało, aby jedno z marzeń się spełniło. Rozmawiałem z Miką Urbaniak o duecie, ale ograniczyłem liczbę gości. Ciekawy mógłby być duet z Ramoną Rey, bo to osoba z zupełnie innego muzycznego świata. Kiedyś powiedziałbym na pewno, że Kasia Nosowska lub Edyta Bartosiewicz są tymi artystkami, z którym chciałbym kiedyś zaśpiewać. Dziś myślę na zasadzie kontrastu.

Generalizując: na pewno chciałbym nagrać duet z kobietą, bo barwa głosu kobiety i mężczyzny bardzo fajnie się uzupełniają. Moja płyta jest w całości „męska”, dlatego mam nadzieję, że uda mi się kiedyś zaśpiewać z kobietą.szczytnokrol370 2

K.S.: Wracając do „Idola”. Zawsze kibicowałem wokalistom rockowym – Panu, Krzyśkowi Zalewskiemu, wcześniej Ewelinie Flincie, ale zastanawiałem się też, czy talent show to jest odpowiednie miejsce dla tego typu wykonawców? Z raperami to jest tak, że środowisko nieprzychylnie patrzy na ich występy w tych programach, a jak jest z rockmanami?

B.K.: Prawda jest taka, że żyjemy na takiej a nie innej szerokości i długości geograficznej, mamy taką a nie inną historię i to też rzutuje na naszą mentalność. Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że na świecie jest do tego zupełnie inne podejście. W Stanach czy w Wielkiej Brytanii udział w talent show nie jest postrzegany jako obciach.

„Idol” źle mi się kojarzył, bo nie podobał mi się jingiel, ale stwierdziłem: co to ma do rzeczy? Mam zespół, spróbuję. Poszedłem na casting. Dotarłem na miejsce bardzo wcześnie, nikogo nie było. Miałem gitarę, ale i abstrakcyjne podejście na zasadzie: wejdę, zaśpiewam, wyjdę i na tym koniec. Niespełna po dwóch godzinach oczekiwania w hotelu Orbis w Warszawie, gdzie odbywał się casting, były już dzikie tłumy. Wśród nich było mnóstwo tzw. „kosmitów”. Fajnie, że są tacy ludzie, ale ja ich postrzegałem tak, jakby coś im się stało w głowę. Zacząłem się zastanawiać, co ja tu robię, czy nie uciec.

To mi przypomniało koncert H-Blockx, na którym byłem jeszcze w czasach liceum. Tłum szalał, a ja stałem przy barierkach, żeby lepiej widzieć. Gdy już skończyli grać, to muzycy kapeli przechodzili obok mnie, więc pomyślałem, że wezmę autograf. Nie pomyślałem tylko o tym, że ktoś jeszcze może to zauważyć. Nagle usłyszałem rozwrzeszczany tłum. Stałem wtedy blisko stolika, na którym stało piwo. Poleciałem na fali (śmiech). Podobnie czułem się na tych castingach.

Kiedy przechodziłem przez kolejne etapy programu, to tych „ufoludków” było coraz mniej. To też są ludzie, tylko oni mają inną wrażliwość. Wydaje mi się, że aby śpiewać, to trzeba robić z siebie pajaca. Wokalista obnaża się emocjonalnie i jeśli ktoś potrafi to robić według kanonów, to jest dobrze. Jeżeli jest przegięcie w drugą stronę, tzn. pokazują osobę, która ewidentnie nie ma głosu, nie ma predyspozycji, aby stać na scenie, a ludzie się z tego nabijają, to też to jest niefajne. Czułem się trochę jak w dżungli.

K.S.: No tak, ale tego typu programy żyją też z tych „kosmitów”.

B.K.: Tak, ale nie tylko. Żyją też z nas, z naszych emocji.

K.S.: Czyli decyzja, aby pójść do programu była spowodowana chęcią sprawdzenia się? A może oglądał Pan pierwszą edycję „Idola” i doszedł do wniosku, że to jednak daje pewne możliwości?

B.K.: Pierwszą edycję oglądałem i widząc Ewelinę Flintę czy Szymona Wydrę dotarło do mnie, że to może być dobry początek, że może to otworzyć pewne drzwi. Wtedy byłem jednak na etapie, że fajnie byłoby mieć zespół. Pół roku później już miałem swój band i pojawiło się ogłoszenie, że będzie druga odsłona „Idola”. Poszedłem i udało mi się dostać.

K.S.: Etykietka „Idola” Panu ciąży, przeszkadza?

B.K.: Nie. Jestem rozpoznawalny, ale to na pewno nie przeszkadza mi na co dzień. W trakcie trwania programu zdarzały się śmieszne sytuacje, gdy np. kupowałem ziemniaki, a ktoś do mnie podchodził i się pytał, co sądzę o nowej płycie Metalliki. Robiłem oczy wielkie jak 5 zł i odpowiadałem, że mi się podoba, choć wcale tak nie było (śmiech). Było to momentami krępujące, ale przyzwyczaiłem się i nie mogę powiedzieć, aby mi to przeszkadzało.

K.S.: Od zakończenia „Idola” minęło 10 lat. Ma Pan poczucie, że dobrze wykorzystał swoją szansę po programie?

B.K.: Starałem się, chociaż pewnie były sytuacje, w których mogłem inaczej postąpić. Mogę analizować pewne rzeczy, że coś tam nie tak poszło, ale to bardziej pod kątem teraźniejszości i przyszłości. Oglądanie się wstecz to jest na dłuższą metę krótkowzroczne. Mogę się wściekać, że coś z MAFIĄ w pewnym momencie było nie tak, że oni za moimi plecami zaczęli szukać wokalisty, ale po co? To się wiązało z braku spektakularnego sukcesu, pojawiły się ciśnienia w zespole, więc zdecydowałem się odejść. Dobrze zrobiłem, bo to zmierzało nie w tą stronę, w którą bym chciał. Być może kiedyś spotkamy się przy jakimś projekcie, ale jak to się mówi, nie należy dwa razy wchodzić do tej samej rzeki.

Krzysztof Sobczak, fot. Zuza Staszewska

ZOSTAW ODPOWIEDŹ