„Uczę się zarządzać strachem”

Backpacker, dziennikarz, fotograf i na tym lista zajęć z pewnością się nie kończy. Tomek Michniewicz częściej bywa w Amazońskiej Puszczy niż na własnej kanapie. Mi opowiedział, jak wspomina pobyt w więzieniu o zaostrzonym rygorze, co czuł podczas pisania ostatniej książki i kim jest tajemnicza rodzina Traversów z Zimbabwe.

michniewicz obrazlife4style

Katarzyna Mierzejewska: Jesteśmy świeżo po premierze Twojej nowej książki, chciałabym pogratulować bardzo dobrych recenzji. Jest to książka podróżnicza, ale bardzo różni się od innych książek tego typu. Skąd pomysł na taką formę?

Tomek Michniewicz: Pozwoliłem kilku osobom przez chwilę „pożyć moim życiem”, czyli życiem podróżnika, żeby się przekonali, czy faktycznie jest takie fascynujące, jak im się wydaje. Czy to jest właśnie to, co jest im potrzebne, do czego tęsknią. Ta wolność, przygody, nieprzewidywalność. A może żeby spojrzeli na swoje sprawy z innej perspektywy.

Bardzo nie chciałem pisać po prostu o podróży. Chciałem, żeby to była książka, która stanie rozkrokiem między reportażem społecznym o zmianach cywilizacyjnych, wyzwaniach współczesności, o tym jak sobie ludzie w różnych miejscach na świecie radzą z tym wszystkim, a moimi osobistymi dylematami życiowymi.

Podróżnicy często starają się inspirować ludzi, pokazują zdjęcia, opowiadają o przygodach, które każdy chciałby przeżyć. Najczęściej nie opowiadają natomiast o tym, ile to wszystko kosztuje, jakie się ponosi życiowe koszty. Bardzo chciałem być uczciwy wobec siebie i wobec świata.

Trudno było Ci namówić bohaterów Twojej książki do podjęcia wyzwania?

Nie. Propozycja: „zabiorę cię w dowolne miejsce na świecie, za darmo”, najczęściej jest ofertą, której się nie odrzuca – taka szansa zdarza się tylko raz.

Czy podczas podróży zdarzały się sytuacje kryzysowe, takie w których myślałeś, że się nie uda?

Nie. Nie mieliśmy żadnych konkretnych celów do osiągnięcia. Nie chodziło o to, żeby wejść na Mount Everest, a jak się załamie pogoda to już po zawodach. Raczej chodziło o przeżycie pewnego procesu. Nie miało większego znaczenia czy posiedzimy dłużej w dżungli, czy krócej, albo czy siedzielibyśmy tylko w dżungli, a może tylko trochę w dżungli, a potem zajęlibyśmy się tematem czarów czy kanibalizmu w Afryce. Mogliśmy robić tam co chcemy – nie chodziło o określony cel, ale o proces, który bohater miał przejść.

Książka jest bardzo osobista ze względu na bohaterów. Dlaczego taki wybór? Chciałeś im coś udowodnić, pokazać, przybliżyć czym się zajmujesz, bo nie do końca to wcześniej rozumieli?

Zależało mi na tym, żeby to była osobista książka, która pozwoli mi się skonfrontować z moimi własnymi problemami i pytaniami. Przez bliskie mi osoby najlepiej mogłem to wszystko pokazać. Przez nasze relacje, wspólną historię. Kolejny powód był czysto praktyczny. Wiedziałem czego się po nich spodziewać i znając ich od lat, dokładnie wiedziałem, jak mogą reagować w takich albo innych sytuacjach. Ale najważniejszy powód był taki, że wybrałem ludzi, którym coś zawdzięczam. Była to dla mnie forma odwdzięczenia się za wiele dobra, które od nich dostałem w życiu.

Jakieś zachowanie zaskoczyło Cię w podróży? Twoi bliscy robili coś, czego byś się po nich nie spodziewał?

Czasami tak. Bardzo mnie zaskoczyło, że Marcin tak szybko „wskoczył” w Afrykę, w dżunglę w Kamerunie, do której pojechaliśmy. Myślałem, że przez lata bardziej „zdziadział”, że tak powiem, i że mu to zajmie trochę dłużej. A on już pierwszego dnia był w 100% w trybie wyprawowym, mimo że w Polsce był wcześniej księgowym.

Bardzo zdziwił mnie również mój tata. Myślałem na początku, że jeśli realizuje swoje marzenie o Delcie Mississippi i Nowym Orleanie, które kultywuje od 40 lat, wskoczy w to jak do basenu na główkę, że będzie się tam pławił z radości. Na miejscu uzmysłowiłem sobie, że jeśli pielęgnujesz jakieś marzenie w głowie tak długo, rzeczywistość nigdy nie dorówna temu, co stworzyłeś w wyobraźni. To było dla mnie bardzo interesujące, patrzeć, jak człowiek konfrontuje się ze swoim marzeniem. Jak reaguje na to, że świat nie jest aż tak magicznie piękny, jak mu się wydawało.

Jakie były reakcje Twoich bliskich, kiedy podróż dobiegała końca? Chcieli przedłużyć wyjazd, a może chcieli wracać jak najszybciej?

Wracać wcześniej nie chciał nikt. Nawet Marcin, który skończył z tyfusem, chciał zostać w Afryce trochę dłużej. Z Marianną nie mieliśmy wyboru, bo nasze zaproszenie do Arabii Saudyjskiej było obwarowane datami, a tam nie można podróżować, jak się chce.

Te podróże wywołały w Tobie na pewno wiele uczuć, których się nie spodziewałeś. Czego Cię nauczyły?

Nauczyły mnie głownie tego, że problemy, które mamy w życiu są bardzo uniwersalne, że wszyscy mamy wspólny mianownik. Na przykład największym problemem Marcina było poczucie marnowania czasu. Wydawało mu się, że skoro siedzi za biurkiem w korporacji, czas mu przecieka przez palce. Ja wiodę skrajnie inne życie, biegam po pustyniach i dżunglach, zwiedzam cały świat, przeżywam przygody i mam dokładnie to samo uczucie – że marnuję czas, że to jest wszystko ekstra, że mam o czym opowiadać wnukom, mam kapitalne zdjęcia, ale z tego tak naprawdę nic nie wynika. Za 30 lat to nie będzie miało żadnej wartości – bo ważne będzie to, czy mam dzieci, czy mam dom, czy mam gdzie mieszkać, czy mam jakieś oszczędności na starość.

Ten projekt otworzył mi oczy na to, jak ja sam się zmieniam w czasie. Dziesięć lat temu wydawało mi się, że całe życie będę podróżował. Mam 32 lata, jestem bardzo młodym człowiekiem i już wiem, że za parę lat będę chciał posiedzieć trochę w domu, zbudować jakąś bazę. A za dziesięć lat może nie będę chciał podróżować w ogóle, a już na pewno nie w takiej formule. Nie będę chciał zostawiać dzieci, żeby spłynąć Zambezi tratwą albo łowić piranie w Amazonce. To wszystko się zmienia. Nauczyłem się, że podróże są świetnym sposobem na ucieczkę od życia, ale nie są świetnym sposobem na życie. To bardzo duża różnica.

Tym sposobem, odpowiedziałeś na moje następne pytanie: co Tomek Michniewicz będzie robił za 20-30 lat, czy dalej będzie podróżnikiem…

Pewnie nie.

A masz może jakieś mgliste plany, co będziesz wtedy robił?

To nie jest proste, zamienić ekstremalne wrażenia, w skali niedostępnej „zwykłemu człowiekowi”, na taką szarą, zwykłą codzienność, pielesze domowe. Mam wrażenie, że będzie mi czegoś strasznie brakowało. I jednocześnie wiem, że jeśli tego nie zrobię, za 10 lat będzie mi brakowało czegoś dużo ważniejszego, a wtedy już będzie za późno.

Ale na razie żyjesz chwilą?

Na razie jeszcze tak, powiedzmy. Ale to się musi kiedyś skończyć.

A tak podsumowując rozmowę o książce – według Ciebie o czym ona jest?

Na okładce jest takie stwierdzenie, że jest to „książka-podróż”, że ona sama w sobie jest podróżą. I że każdy tę podróż przeżyje inaczej. Z maili, które dostaję i z recenzji wynika, że faktycznie trochę tak jest. Dla jednych to jest książka o trzech miejscach na świecie, dla innych – o kondycji człowieczeństwa, cywilizacji, o wyzwaniach współczesności. Dla jeszcze innych to jest książka o autorze, o mnie, o podróżniku, który odsłania kulisy swojego życia. Dla niektórych to książka o relacjach między ludźmi i o tym, co jest naprawdę w życiu ważne. Dla mnie osobiście wszystkie te punkty są równie istotne.

Czyli co czytelnik, to interpretacja?

W tym wypadku, trochę tak. „Samsara” – moja pierwsza książka, była mocno inspiracyjną propozycją. Na 1000 maili, które dostałem, 980 brzmiało: „Panie Tomku! Ale super książka, ekstra, spakowałem plecak i lecę do Bangkoku”. Taka była „Samsara” – ruszaj w drogę, bo możesz robić to samo, co ja. Nie ma w tym nic trudnego, wymagającego.

„Swoją drogą” nie jest taka oczywista. Dużo można w niej wyczytać między wierszami. Słyszałem dużo skrajnych interpretacji: z jednej strony, że to książka, która namawia do realizacji marzeń, a z drugiej mówi, że jeśli chcesz realizować marzenia, powinieneś zdawać sobie sprawę, że koszty tego wszystkiego będą bardzo wysokie. Interpretacja zależy od miejsca w życiu, w którym akurat jest czytelnik.

Może się mylę, ale wydaje mi się, że większość Twoich podróży, to nie są podróże w pojedynkę. Nie lubisz podróżować sam?

Tacy backpackerzy jak ja, dzielą się na dwie grupy: na ludzi, którzy podróżują sami i na takich, którzy poróżują parami. Zdarzają się podróżujący w większej grupie, ale to mniejszość. Tu nie ma definitywnej odpowiedzi, która opcja jest lepsza. Dla mnie akurat ta druga. Moje projekty są często niebezpieczne i bardzo doceniam to, że jest obok ktoś, kto się mną zajmie, gdy będę leżał z 40-stopniową gorączką od żółtej febry.

Do tego koszty podróży dzieli się na pół, co jest to bardzo wygodne. Po trzecie, co jest dla mnie zresztą najważniejsze: mam z kim to wszystko przeżywać. Jestem takim człowiekiem, że jak widzę w nocy niebo nad Saharą, strasznie się tym podniecam i gdybym siedział tam samotnie, nie miałbym się z kim tą chwilą podzielić. A jak siedzimy razem, to się razem zachwycamy. Są ludzie, którzy wolą przeżywać takie chwile wewnątrz, co w zupełności rozumiem. Tylko ja akurat nie jestem takim człowiekiem.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ