Rysunek na ciele

Artur Szolc: W maju minie 15 lat od momentu, w którym wziąłem maszynkę i zrobiłem sobie pierwszy tatuaż. A jak to się zaczęło? Jako młody chłopak słuchający metalu lubiłem malować sobie po rękach. To chyba charakterystyczne dla tej subkultury, która zawsze była mi bliska. Ale bycie tatuatorem nie było moim marzeniem. Taka myśl po raz pierwszy przeszła mi przez głowę paręnaście lat temu, kiedy z moim serdecznym przyjacielem pojechaliśmy na wycieczkę do Anglii i w Rotterdamie kupiliśmy sobie jakąś gazetę z tatuażami. Kolega powiedział mi wtedy, że ja powinienem się tym zająć, bo zawsze bardzo dużo malowałem, rysowałem, robiłem nadruki na koszulki. Początkowo pomyślałem, że to głupi pomysł, bo przecież nie wiedziałem nic na temat tatuażu, kompletnie się na tym nie znałem i bałem się, że mógłbym komuś zrobię krzywdę. Odpuściłem ten temat całkowicie. Powrócił on do mnie 1996 roku, kiedy sam poszedłem na tatuaż. Rozmawiałem wtedy z moim tatuatorem o tym, że kiedyś taki pomysł przemknął mi przez głowę. On przekonał mnie, że właściwie dlaczego miałbym nie spróbować. Zebranie tego planu do kupy, zorganizowanie sprzętu i doszlifowanie umiejętności zajęło mi jeszcze 2-3 lata i tak zająłem się tatuowaniem ludzi. Początkowo nie myślałem o tym, jak  stricte o moim zawodzie. Traktowałem to raczej jako zajęcie dodatkowe, raczej hobby. Fascynowało mnie to, pewnie dlatego, że zawsze obracałem się w środowiskach undergroundowych, freak’owych, w których słuchało się metalu, a tatuator uchodził za kogoś z innego wymiaru, na miarę mistyka, szamana, czy w pewnym sensie Boga. Wiesz, 15 lat temu trochę inaczej to wszystko wyglądało, aniżeli teraz. Dziś każdy może sobie kupić sprzęt do tatuowania i się tym zająć. Ja jestem ze starej szkoły tatuatorów – trzeba było umieć rysować, mieć wyobraźnie i trochę jaj, żeby się tym zajmować.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ