Muzyczne podróże z Beirutem

Jak można połączyć alternatywnego rocka, folk, elektronikę oraz psychodelikę? Wpleść do tego cygańskie i bałkańskie rytmy? Odpowiedź jest jedna: Beirut. Kapela założona przez Zacha Condona to prawdziwa perełka.

Fot: kadr z teledysku "Elephant Gun"

 Za 7 górami, za 7 lasami… czyli w Santa Fe.

Nowy Meksyk. Szesnastoletni Zach Condon leży na żółtym, piankowym materacu znajdującym się między fortepianem, organami, werblami oraz talerzami do perkusji. 90% swojego czasu spędza grając na instrumentach zamknięty w pokoju. Podejmuje decyzję o rzuceniu szkoły. Znajduje pracę i zarabia pieniądze na to, by wraz ze swoim starszym bratem udać się w podróż po Europie. „Nie mogę być uczniem. Zawsze nienawidziłem tego stylu życia” – mówi po latach w wywiadach i dodaje, że czteromiesięczne zwiedzanie starego kontynentu miało być ciekawym przeżyciem, wiecznym imprezowaniem. A wszystko potoczyło się inaczej…

Nieoczekiwany sukces

Francja – właśnie w tym kraju zatrzymał się najdłużej. Zafascynowała go bałkańska muzyka, bardzo popularna tam w owym czasie. Zachwycił go klimat tego kraju. Po powrocie do domu, gdy tylko przekroczył próg pokoju zabrał się za tworzenie materiału na płytę Gulag Orkestar. Chcąc odtworzyć usłyszane w Europie dźwięki kupił na aukcji internetowej ukulele za dziewięć dolarów (nie myślał wtedy, że instrument ten stanie się jego nieodłącznym towarzyszem). Jednym z pierwszych utworów, w którym pobrzmiewają fascynację z podróży jest „Postcard from Italy”. Niefrasobliwy marzyciel wręczył kopię swojej płyty jednemu ze swoich ulubionych artystów Jeremu Barnsowi. Czarnym markerem nabazgrał na niej „Beirut” a nazwisko i numer telefonu dołączył na kartce wyrwanej z zeszytu. Po paru dniach szef wytwórni fonograficznej zaprosił jego zespół do studia. Odpowiedź Zacha zwaliła go z nóg „Nie mam zespołu. Wszystko nagrałem sam”. Chłopak szybko zebrał kilku przyjaciół, którzy nie mieli prawie żadnego doświadczenia w profesjonalnym graniu. Tak powstał Beirut. Skąd nazwa? Jak mówi Zach Condon chciał by jego muzyka była orientalna, przywoływała na myśl smak kawy z kardamonem. Okładka płyty? Śmieszna historia – zdjęcie z przodu i tyłu to strona wyrwana z książki znalezionej w bibliotece w Lipsku. Debiutancki krążek stał się wstępem do światowej kariery – zaczęli od trasy po Stanach i Europie. Odwiedzili również Poznań.

 

{youtube}SWSz_PAfgNc|600|450|0{/youtube}

 

Najdziwniejszy instrument – muszla z przymocowanym ustnikiem

„The Flying Club Cup” to drugi długogrający album wydany przez Beirut. Tym razem bałkańskie rytmy (choć tych także nie zabrakło) musiały ustąpić pierwszeństwa klimatom chanson. Na płycie usłyszymy dźwięki różnorodnych instrumentów – ukulele, trąbki, skrzypiec, organów, klarnetu, fletu, pianina, akordeonu, kontrabasu i perkusji. Chcąc przenieść się w klimat XX wieku we Francji, Zach grał np. na waltorni, a także wytatuował sobie je na nadgarstkach. Lider zespołu był najbardziej dumny z zaledwie 21 sekundowego intro „A Call to Arms”. Zagrał wtedy na najstarszym instrumencie świata – muszli. 

 

{youtube}PCkT4K-hppE |600|450|0{/youtube}

 

„Byłem oskarżony o bycie muzycznym turystą. Ten album pokazuje skąd naprawdę pochodzę”
„The Rip Tide” to ostatni album Beirutu wydany w 2011 roku. Bardzo klimatyczny, nieco folkowy i melancholijny. 33 minuty bogato akompaniowanej muzyki, w której dźwiękach można się zakochać od pierwszego usłyszenia. Otwierający utwór „Candle’s Fire” to kompozycja wielu instrumentów, w tym bardzo dobra sekcja dęta zmieszana z charakterystycznym nieco niedbałym głosem Zacha Condona. „Santa Fe” jest konstrukcją niejednolitą, przez co utwór staje się tajemniczy i wyjątkowy. Na tle pozostałych kawałków wyróżnia się „Goshen” o spokojnej linii melodyjnej, bez większej ilości ozdobników ze spokojnym wokalem. Niestety, nieco rozczarowuje tytułowy „Rip Tide”. Linia melodyczna brzmi podobnie do tego, co mogliśmy usłyszeć na poprzednich płytach zespołu, robi się wtórnie. Zbyt wtórnie. Na do widzenia Beirut zafundował fanom doskonałą aranżację utworu „Port of Call”, jedną z najlepszych na płycie. Dziwi strona graficzna projektu – jedynie na środku okładki widnieje napis, nic nie przyciąga uwagi odbiorcy, brak jakiejkolwiek szaty graficznej. Dlaczego? Jak tłumaczy artysta, zawsze przed nagraniem albumu miał w głowie pomysł na okładkę, jej zarys, a tym razem nic, kompletna pustka. Uznał, że to znak by nie drukować żadnego obrazka. Koniec, kropka.

{youtube}ub_m2iGf0xc|600|450|0{/youtube}

 Daria Sekula

ZOSTAW ODPOWIEDŹ