Kobieta-kapitan

Barbara Hijewska to młoda dyrygentka, która potrafi poradzić sobie nawet z orkiestrą wojskową. Mimo że chciała prowadzić zespół dęty, to jej najważniejszą grupą jest Oktawian – męski oktet. Gdzie zresztą trafiła przez… przypadek. Przyznaje, że woli męskie głosy od damskich i opowiada o kulisach swojej pracy.

archiwum prywatne 

Michał Mościcki: Co właściwie robi dyrygent?

Barbara Hijewska: Dyryguje (śmiech). Jest kilka rzeczy, które się na to składają. Po pierwsze sprawia, że zespół gra razem, równo i w tym samym tempie. Wyobraź sobie czterdzieści osób na scenie. Nie wszyscy się dobrze wzajemnie słyszą i widzą. Dzięki temu, że patrzą na mnie, są w jednym tempie, wspólnie przyspieszmy, zwalniamy. Poza tym ekspresja moich ruchów ma olbrzymie przełożenie na ekspresję muzyczną członków zespołu. Mówi się, że dyrygent musi mieć w sobie 150% muzyki, żeby na scenie wyszło 100% (śmiech). Muszę też być spokojna i opanowana. Nawet jeśli coś się posypie, nie mogę tracić głowy, muzyka przecież leci dalej. Inna sprawa to pokazywanie wejść. Muszę znać dobrze utwór, wiedzieć, kto ma jaką partię i kiedy wchodzi. Często instrumentaliści mają dużo pauz, na przykład 120 taktów. Raz, dwa, trzy, cztery, raz dwa, trzy, cztery…. I tak sto dwadzieścia razy. Oczywiście przeważnie je liczą, bądź w inny sposób orientują się, w którym momencie utworu się znajdują i kiedy mają zacząć grać, ale czują się pewniej, gdy im pokazuję, kiedy wejść. Tym bardziej, że mam przed sobą partyturę i widzę całość, a oni tylko swoją partię. Jeszcze inna kwestia to prowadzenie prób. To ja wymyślam i tworzę interpretację utworu, wyłapuję i poprawiam błędy muzyków w czasie prób i ogólnie przygotowuję końcowy efekt.

 

Dlaczego zostałaś dyrygentką? Lubisz dowodzić?

Tak (śmiech), to jeden z powodów. Kiedyś byłam instrumentalistką i grałam w orkiestrze, bardzo to lubiłam. Pewnego razu, gdy jakiś dyrygent dawał nam uwagi, pomyślałam: też bym tak umiała, a nawet lepiej (śmiech). To był taki impuls, zaczęłam o tym myśleć. Później, gdy były przerwy w próbach, siadałam na krzesełku dyrygenta i sobie wyobrażałam, jak by to było. Wtedy napawało mnie to przerażeniem – przede mną siedzi czterdzieści osób, wszyscy są wpatrzeni we mnie i oczekują inteligentnego powiedzenia, co i jak mają zagrać. Kolejnym krokiem była rozmowa z moim ojcem chrzestnym, dyrygentem chóralnym. On jako pierwszy zasugerował – zdawaj na Uniwersytet Muzyczny, na studia dyrygenckie. Dał mi pierwszą lekcję dyrygentury w życiu i powiedział – dziewczyno, masz dryg, próbuj, bo świetnie ci to idzie. To mnie przekonało. Potem też słyszałam takie opinie, wykładowców i muzyków, z którymi pracowałam. Widocznie Bóg dał mi talent do dowodzenia i dyrygowania.

 

Lubisz być w centrum uwagi?

Nie, w ogóle. Nie lubię być tak zwaną małpką na wybiegu. Nawet gdy grałam w orkiestrze i miałam zagrać coś solo, to był dla mnie duży stres. Że akurat ja jestem na widelcu. To co mi pomaga, to że jak pracuję z zespołem na próbie, to już się znamy. I jak dyryguję na koncercie to jestem tyłem do publiczności (śmiech). Dzięki temu mogę dalej zajmować się prowadzeniem zespołu, nie jestem zestresowana. I tylko w krótkich chwilach, gdy odwracam się do publiczności czuję, że naprawdę jestem w centrum uwagi.

 

Jak to jest być kapitanem okrętu, na którym są sami faceci?

Bardzo przyjemnie (śmiech), co było dla mnie niespodzianką. Jak zaczynałam, nie sądziłam, że będę pracować tylko z mężczyznami. Czuję, i mam na to namacalne dowody, że jestem przez nich w pełni akceptowana, jako kobieta i jako dyrygent, i jako szef. Zaskoczyło mnie to, że tak było od początku. Są dla mnie zawsze bardzo mili, szarmanccy, słuchają się, są otwarci i pomocni. Nie są złośliwi, a wiem że potrafią (śmiech). Szczególnie w orkiestrze, jak wiemy, muzycy potrafią być złośliwi i uprzykrzać życie dyrygentowi. Ja akurat trafiłam na takich, z którymi bardzo dobrze się pracuje. Podchodzą do mnie z szacunkiem, mimo że jestem od nich młodsza, od niektórych o parę pokoleń. Za każdym razem kiedy pracuję z mężczyznami, i teraz, i gdy studiowałam (m.in. robiłam dyplom z orkiestrą wojskową, w ogóle chyba jako pierwsza kobieta, która prowadziła w Polsce taką orkiestrę) współpraca z panami bardzo dobrze się układała.

 

Gdy wchodzisz do grupy mężczyzn, musisz sobie wypracować autorytet? Jak?

Zawsze stając przed nowym zespołem, musisz sobie wypracować autorytet. Sądzę, że pierwsze ważenie jest najważniejsze – albo zespół cię kupi od razu, albo cię skreśli. Więc pierwszy kontakt jest istotny, nie tylko z zespołem męskim, ale z każdym. Ja jestem jedna, a ich jest od ośmiu do czterdziestu (w zależności od składu) i tak naprawdę oni mogą mnie „zjeść” w każdej chwili. Jeśli nie zaskarbię sobie ich szacunku na dzień dobry, to współpraca nie będzie się układać. Nie muszą mnie lubić, ale muszą widzieć we mnie osobę, z którą chcą pracować. Wtedy może coś z tego wyjść, bo będę w stanie wyegzekwować od nich to, co chcę zrobić z utworem.

 

Jakie są wasze relacje?

Stając przed zespołem, którym będę dyrygować, mam do muzyków pełen szacunek. Staram się traktować ich jak profesjonalistów, niezależnie czy pracuję z amatorami czy zawodowcami, mieć szacunek do ich pracy, do tego co potrafią. Wiem, że nie potrafię grać na większości instrumentów ani śpiewać męskim głosem, a oni są mistrzami w swoim fachu. Poświęcili lata, żeby nauczyć się grać na swoich instrumentach lub opanować sztukę wokalną i najlepiej wiedzą, co są w stanie zagrać bądź zaśpiewać. Oczywiście mam spore pojęcie co z tych instrumentów można wyciągnąć oraz jakie są możliwości wokalne człowieka, i wiem czego mogę od nich wymagać.

Pracując z muzykami zawsze staram się pamiętać, jak to było, gdy wół cielęciem był. Sama kiedyś grałam w zespole i wiem co mnie irytowało u dyrygentów, którzy przychodzili z nami pracować. Próbuję nie popełniać tych samych błędów. Podchodzę do nich z uśmiechem, sympatycznie, żeby wiedzieli, że nie jestem osobą, która zacznie na nich zaraz krzyczeć, ubliżać im i rzucać batutą. Staram się żeby nasza współpraca była jak najbardziej partnerska. Chociaż wiadomo, że jako dyrygent jestem szefem. Potrafię huknąć, ustawić sobie zespół, gdy zaczynają za bardzo wchodzić mi na głowę. Słyszałam takie opinie, że pracuję tak intensywnie, że potrafię zespół zajechać. Więc nie jestem całkiem „lekkim” dyrygentem, mam charakterek. Choć oczywiście preferuję układ partnerski w zespole.

 

W Oktawianie masz panów, którzy są indywidualnościami. Jak udaje ci się ich połączyć w jedną całość?

Na szczęście sami tego chcą (śmiech). Chociaż rzeczywiście są indywidualnościami. Na próbach zdarza się, że wdają się ze sobą w dyskusje, jeden drugiego poprawia. Nawet nie dają powiedzieć mi uwag, tyko od razu jest dyskusja między nimi.

Oktawian to jest zespół, w którym są zawodowi śpiewacy, którzy lata swojej kariery spędzili w największych warszawskich chórach: Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, Filharmonii Narodowej, Warszawskiej Opery Kameralnej. Więc po pierwsze znają się od lat, wiedzą na co między sobą mogą sobie pozwolić. Na jakiego rodzaju komentarze, żarty, docinki – tak, żeby sobie nie ubliżyć, nie poobrażać na siebie. Po drugie nauczyli się przez te lata współpracować ze sobą. Więc nie muszę ich jakoś poskramiać za bardzo. Czasem zdarza mi się huknąć, ale przeważnie sami się przywołują do porządku.

 

Czy jest duża różnica między stylem pracy kobiet dyrygentów i mężczyzn dyrygentów?

Moim zdaniem to zależy od charakteru. Są osoby, które są autorytarne i mają roszczeniowy styl pracy. A inni wolą styl partnerski. Są świetni dyrygenci dyrygujący wielkimi składami, czy to symfonicznymi, czy chórami, którzy podkreślają rolę zespołu. Nawet po koncertach, gdy gros gratulacji (lub batów) spływa na nich, zaznaczają, że gdyby nie zespół, to by się nie udało. A inni biorą całą śmietankę dla siebie. To nie zależy od płci.

 

A propos. Co dyrygent musi umieć, żeby dać sobie radę?

Poza umiejętnościami dyrygenckimi, które są podstawą warsztatu tego zawodu, na pewno trzeba mieć dobrą kondycję fizyczną i dużo energii. Próba czy koncert to spory wysiłek. Ważne są umiejętności zarządzania zespołem, rozwiązywanie konfliktów. Dyrygent musi być otwarty na ludzi, żeby muzycy, którzy są w zespole, nie bali się przyjść z jakimiś problemami czy prośbą. Żeby nie bali się szefa. Przydają się umiejętności managerskie. Jeśli nie ma się własnego managera, to cała odpowiedzialność za prowadzenie zespołu, załatwianie koncertów, organizację, spada na dyrygenta. Ważne są umiejętności interpersonalne, trzeba być autorytetem dla muzyków. To bardzo istotne, żeby zespół chciał z tobą pracować. Bez ludzi możesz sobie, co najwyżej, pomachać do lustra.

 

Prowadzenie zespołu przypomina prowadzenie domu – musisz znać się na wszystkim?

Trochę tak, bo umiejętności dyrygenckie przydają się, kiedy prowadzisz próbę czy koncert. A to trwa tylko godzinę, dwie, trzy. Natomiast po drodze musisz wykonać wiele rzeczy. Już nie mówiąc o zdobywaniu repertuaru. Sztuka instrumentacji i aranżowania na własny zespół jest bardzo przydatna. Często trzeba dostosować utwory do umiejętności zespołu lub coś opracować. Rzadziej skomponować, choć są dyrygenci którzy to robią. Chór męski to zespół o głosach równych, łatwiej jest zdobyć repertuar na zespół o głosach mieszanych. Więc często trzeba to przearanżować na równe głosy. Należy to zrobić ciekawie, tak żeby dało się to wykonać i oczywiście słuchać. Podobnie ma się sprawa repertuaru dla orkiestry dętej. Sporo opracowań można zdobyć, zakupić, ale część trzeba zaaranżować bądź zinstrumentować coś samemu.

 

A jak jest z wyglądaniem na scenie?

Ja w ubiorze zarówno codziennym, jak i scenicznym zawsze stawiam na komfort i wygodę. Gdy idę na próbę, idę do pracy więc uważam, żeby nie zakładać pewnych rzeczy. Duże dekolty i krótkie spódniczki odpadają, bo nie chciałabym, żeby uwaga osób z którymi pracuję była skupiona nie na tej części ciała, co potrzeba (śmiech). Natomiast na scenie wiadomo, że muszę wyglądać elegancko, ale gdy dyryguję, nic nie może mnie rozpraszać i krępować ruchów. Na przykład przez zbyt ciasną bluzkę lub żakiet mogą boleć mięśnie, a ruchy są skrępowane. Sceniczny savoir vivre dla dyrygentów i muzyków przyjmuje, że powinien być długi rękaw. Czasem jest to trudne, szczególnie latem. Jeżeli już decyduję się na krótszy rękaw, niedopuszczalne są odsłonięte ramiona. Na suknie z odsłoniętymi plecami i ramionami mogą sobie pozwolić solistki (śpiewaczki czy instrumentalistki), ale nie instrumentalistki orkiestry czy dyrygentki. W trakcie dyrygowania na rękach nie powinno być bransoletek, błyskotek, rzeczy które mogą odwracać uwagę. Nawet zegarek nie jest wskazany.

 

Spodnie czy spódnica?

Zwykle dyryguję w spodniach, ale tylko i wyłącznie ze względu na wygodę. Buty to zawsze kryte pantofle, odsłonięte pięty lub palce są niedopuszczalne. Moje mają niski, dwu-trzy centymetrowy obcas. Chodzi o to, żeby żyjąc muzyką, dyrygując, stać stabilnie i nie skręcić sobie nogi.

 

Kolory?

Czarny jest dominujący. To zależy też od tego, jakim zespołem dyryguję. W Oktawianie jestem ubrana zupełnie na czarno. Czasem z jakimś złotym dodatkiem, na przykład z chustką na szyi. Dlatego, że panowie mają na scenie złote muszki i złote chusteczki w butonierkach. W innym zespole mam białą bluzkę i czarne spodnie. W jednej orkiestrze dętej, którą dyryguję, mam mundur orkiestrowy.

 

Kto decyduje o ubiorze zespołów? Bywasz też stylistką?

To zależy od zespołu. W Oktawianie ustaliliśmy wszystko na początku. Czasem zarządzam drobne zmiany. Na przykład, czy panowie mogą wystąpić bez marynarek, gdy na przykład jest bardzo gorąco. W jednej orkiestrze dętej to ja decyduję o wszystkim, ponieważ nie mamy jeszcze strojów orkiestrowych. Całkiem na czarno, biało-czarno, dżinsy i biała koszulka gdy gramy lekki plenerowy koncert. Mówię, co zakładamy i każdy wyciąga z szafy co ma. W ostatnim zespole są mundury. Ale miałam wpływ na swój mundur, gdy był szyty. Różni się od munduru muzyka orkiestrowego. Oczywiście jest w tej samej stylistyce, ale niektóre elementy ma innego koloru.

 

Spotkałaś się ze „szklanym sufitem” w zawodzie dyrygenta?

Jest na pewno trudno, nazwisk dyrygentek, które gdzieś tam się obijają, nie jest zbyt wiele. Moim zdaniem nadal pokutuje to, że jeszcze do niedawna zawód dyrygenta był typowo męskim zawodem. Jest trochę blokowania ze strony panów dyrygentów, tych utytułowanych. Dyrygencką domeną kobiet są raczej chóry, rzadziej orkiestry. Kobietom dyrygentkom, szczególnie symfonicznym, trudniej jest się przebić. Myślę, że nadal panie są postrzegane jako ta płeć słabsza, która niekoniecznie da sobie radę z poprowadzeniem tak dużego zespołu, tak dużej imprezy i tak dalej. A da sobie radę, bo dziewczyny mają w sobie bardzo dużo pary, energii i siły.

 

Michał Mościcki

ZOSTAW ODPOWIEDŹ