Kulinarny poligon
Legenda głosi, że kiedyś gotując obiad, ludzie używali książek kucharskich. Dziś gorączkowe kartkowanie stronic nie jest potrzebne. Praktycznie każda stacja telewizyjna ma już swój program kulinarny. Zaczęło się niewinnie, sławni ludzie robili przed kamerą potrawy dla swoich bliskich, znajomych. Szybko zyskały popularność, dlatego telewizyjni włodarze postanowili pójść o krok dalej. Dziś TVN szuka polskiego Master Chefa, a Wojciech Amaro musztruje kucharzy w swojej Hell’s Kitchen. Na czym polega fenomen programów kulinarnych?
Erę telewizyjnych kucharzy otworzyła na początku kolorowych lat sześćdziesiątych Julia Child. Amerykanie od razu ją pokochali, a jej programy nie schodziły z anteny przez następne 30 lat. Julia Child w niczym nie przypominała gwiazdy telewizji we współczesnym wydaniu. Krzątała się w stosunkowo mizernej kuchni, ciągle coś upuszczała na podłogę, a na antenie miała popijać wino. Prawie jakby dla widza gotowała ciocia czy babcia, a nie pani z telewizji.
Jak się okazuje, Polacy również kochają gotować, a jeszcze bardziej oglądać jak ktoś inny to robi. Telewizje śniadaniowe już od lat nie mogą obyć się bez kącika kulinarnego i tak wczesnym rankiem ze szklanego ekranu kuszą nas eko zupy, czy pieczony kurczak. Popularność gotowania na wizji, pozwoliła wysunąć wnioski, że po ludziach tańczących, czy śpiewających, przyszła pora na tych gotujących. Pomysł niegłupi. Z czym, jak z czym, ale z jedzeniem każdy z nas ma wiele do czynienia. Nawet jeżeli komuś zdarzyło się przypalić herbatę, oglądanie pyszności na ekranie trafia do każdego. Niemal czuć zapach potraw… i natychmiast zaczynamy wzdychać, a atmosfera w domu robi się dziwnie błoga.
Formuła ze znaną, gotującą osobą się sprawdziła, ale jak wiadomo, każdy pomysł się kiedyś wyczerpuje. Kiedy już większość znanych osób pokazała nam jak się gotuje, padło pytanie „co dalej?”. Kogo widzowie lubią oglądać bardziej niż osoby z pierwszych stron gazet? Oczywiście zwykłych ludzi, którzy rywalizują ze sobą o swoje marzenia. Formuła talent show po raz kolejny nie zawiodła. Godzina na fikuśną potrawę, nerwowe bieganie po spiżarni, ograniczona liczba składników? Trzeba przyznać, że uczestnicy nieźle muszą się namęczyć zanim w ogóle zaczną gotować. Ciągle słychać krzyki, dźwięk upadających patelni i dźwięk tykającego zegara. Widzowie są karmieni całą gamą emocji: od śmiechu przez zwątpienie, aż po płacz, bo „zupa była za słona”. Najlepsza i najgorsza zarazem, w tym wszystkim jest opinia jurorów. Pochwali, zgani, a może nawet nie tknie? Osobiste przekonania uczestników o swoich umiejętnościach nie mają wielkiego znaczenia. W końcu dla kucharza najważniejsza jest opinia tego, kto próbuje jego dań.
A nawet jeżeli jurorowi posmakuje, to co na to goście restauracji? W końcu oni mają decydujący głos. W najsłynniejszych lokalach, kuchnia przypomina poligon wojskowy, a szef kuchni jest tym kto pospiesza, krzyczy i mobilizuje. Ludzie o słabych nerwach nie mogą gotować u najlepszych. Tam nawet walka z patroszeniem ryby przypomina czasem pojedynek Dawida z Goliatem. Udowodnił to zresztą pierwszy odcinek polskiej wersji Hell’s Kitchen.
Na całym świecie program ten kojarzy się z osobą Gordona Ramseya. Perfekcjonista, który nie przebiera w słowach zyskał światową sławę, a wielu kucharzy dałoby się pokroić, żeby móc u niego chociaż pomieszać zupę. Nawet mimo tego że, rzadko chwali, a najczęściej miażdży. Ciężko się dziwić, jako profesjonalista nie może sobie pozwolić na gafy w stosunku do gości i bierze przed nimi odpowiedzialność za pomyłki uczestników. W polskiej edycji tę, często niewdzięczną, rolę przyjął Wojciech Modest Amaro. Jesteśmy świeżo po emisji pierwszego odcinka i można wyrokować, że kucharz odnajdzie się w tej roli. Słychać co prawda głosy o ustawionym programie, czy sztuczności uczestników, ale to było do przewidzenia. Ciągłe porównywanie programu z edycją brytyjską mogą być jego zmorą. Ciężko wypaść korzystniej niż doświadczona ekipa Gordona Ramseya. Jedno jest pewne: z Amaro uczestnicy nie będą mieli z nim łatwego życia. Jest szczery do bólu i nie znosu fuszerki. Bez żadnych problemów potrafi wypluć przygotowane dla niego danie i kąśliwie je skomentować. Już na początku nie obyło się bez łez. W tym wszystkim dziwi tylko fakt, jak daleko można się posunąć i na jaki stres się narazić, żeby choć odrobinę zbliżyć się do upragnionego celu. Z tej perspektywy widać, że kuchnia już dawno przestała być kojarzona z leniwą sobotą i pierogami u babci. W rozumieniu programów w konwencji Hell’s Kitchen gastronomia to walka na noże-dosłownie i w przenośni.
Katarzyna Mierzejewska