Człowiek, który spadł z nieba

bowie 1 life4styleAndrogeniczny typ urody, kontrowersyjny wizerunek sceniczny i kultowa już błyskawica. David Bowie to ikona lat 70tych. Jego osoba stanowiła wypadkową wszystkich trendów, które wyznawało pokolenie „children of the revolution”.

Natapirowane włosy, makijaż, lakier i masa błyskotek – Bowiego traktowano zawsze bardziej
w kategoriach zjawiska niż piosenkarza. Dla nowej generacji buntowników był rodzajem malowanego ptaka, każdy chciał go dotknąć, przebywać z nim. Nie dziwi więc fakt, że jednym z jego największych fanów od zawsze był Mick Jagger. Nie tylko fanem. Kiedy spotykają się dwie tak wyraziste osobowości, musi zaiskrzyć. Tak było i w tym przypadku. Nigdy nie ukrywali swojej wzajemnej fascynacji. Ówczesne partnerki muzyków doskonale wiedziały, że żyją w swoistym trójkącie. Jedna
z byłych partnerek Jaggera wspomina w jego biografii, jak przez przypadek nakryła go w łóżku
z Bowiem. Byli dla siebie czuli i uroczy, jak prawdziwi kochankowie, ale też przyjaciele. Istnieje też pogląd, który osobiście podzielam, że kultowy przebój Stonesów „Angie” nie był w rzeczywistości napisany dla żony Bowiego tylko dla samego Davida. Kwintesencją tej kipiącej od emocji relacji, jest ich wspólna piosenka „Dancing in the street”. To absolutna, narkotyczna abstrakcja i kicz, który wciąga. Można go opisać tymi wszystkimi przymiotnikami, którymi określa się tę dwójkę artystów.

„Dancing in the street” to jeden z niewielu klipów, w których wizerunek Davida jest oszczędny. Jak na prekursora glam rocka przystało, Bowie nigdy nie szczędził sobie makijażu, ani świecących, kosmicznych wręcz strojów. To zamiłowanie przekute zostało w jego publiczny wizerunek. Muzyk stał się bezpłciowym, przybyłym z kosmosu Ziggy’m Stardustem. Było to konsekwencją jego pierwszej kontrowersyjnej okładki płyty „The Man Who Sold The World”, na której artysta ubrany jest
w specjalnie zaprojektowaną na tę okazję „suknię męską”. Sam album jest trudny do przyswojenia. Stanowi specyficzną próbę poszukiwania nowych przestrzeni dźwiękowych, na co nie każdy był i jest gotowy. Miał być przepych, czar i tajemniczość. Te słowa są z resztą świetną definicją samego glam rocka.

Kiedy myślę o Ziggy’m, moje pierwsze skojarzenie odwołuje się do surowego teledysku fantastycznej piosenki „Life on Mars”. Rude włosy, mocny makijaż i słynna błyskawica, a za nim już nic. To Ziggy jest początkiem, końcem i całą osią teledysku, nie można oderwać od niego wzroku. Wywołuje mieszane uczucia, ale zawsze fascynuje i nie pozostawia obojętnym. 

bowie 2 life4styleNajwiększą popularność przyniosły Bowiemu lata 80te. Wspólnie z Queen nagrał przebój „Under Pressure”, zaangażował się także w pracę nad filmem „My, dzieci z dworca ZOO”, gdzie osobiście pojawił się na ekranie, a jego muzyka została wykorzystana na ścieżce muzycznej. Ponadto w 1983 roku wydał album „Let’s Dance”, który okazał się jego najpopularniejszym dziełem. Popularność singla o tym samym tytule, świadczyła, że kolejna odsłona Davida została zaakceptowana przez fanów. Opuścił psychodelę i zwinnym krokiem przeszedł w stronę tanecznych, klubowych, jak na tamte czasy, rytmów. W międzyczasie flirtował też z elektronicznym brzmieniem, które odkrył przed nim Berlin, a właściwie tamtejsze kluby. Razem z Iggym Poppem (świetnym muzykiem i wieloletnim przyjacielem), zakochali się bez pamięci w podzielonym mieście. Mieszkając w Niemczech Bowie nagrał trzy albumy, stanowiące tzw. trylogię berlińską – „Low”, „Heroes” i „Lodger”. Łączą je wpływy niemieckiej elektroniki i takich zespołów jak Kraftwerk oraz osoba Briana Eno, który udzielał się przy ich produkcji.

Król-kameleon ani myśli schodzić ze sceny. Przeżywszy mniej urodzajne lata 90te, powrócił w wielkim stylu zarówno w 2002 roku, jak i rok temu z krążkiem „The Next Day”, który stanowi 24 płytę w jego karierze. Czy Bowie złagodniał? To nie w jego stylu. Mimo podeszłego wieku, rockowa mentalność pozostaje w człowieku na zawsze. W teledysku do singla „The Next Day” ubrany w habit muzyk występuje w pubie, gdzie przebywają różne postacie religijne i półnagie kobiety, a boski Gary Oldman jest biskupem. Do tego zdobywczyni Oscara, Mario Cotiliard, wciela się w prostytutkę, która oznaczona jest krwawiącymi stygmatami. Nie ciężko się domyślić, że cała płyta została skrytykowana przez środowiska konserwatywne za obrazę uczuć chrześcijańskich, a duchowni wystosowali masę pism, w których nie szczędzą gorzkich słów pod adresem muzyka i nazywają go „biseksualnym staruszkiem z Londynu”.

Ostatnią płytę można odbierać naprawdę różnie, to zależy od indywidualnego poziomu estetyki
i dystansu u każdego człowieka. Jedno jest jednak pewne. Świat bez tego „biseksualnego staruszka
z Londynu” byłby, pod względem artystycznym, zwyczajnie ubogi.  

Katarzyna Mierzejewska

ZOSTAW ODPOWIEDŹ