Anioł na kacu
Wojciech Smarzowski, polski guru reżyserski na miarę dzisiejszych czasów, swoim nowym filmem „Pod Mocnym Aniołem” otwiera oczy niedowiarkom. Zdaje się mówić: „To jest film o pijaństwie, przeze mnie zrobiony i to nie jest moje ostatnie słowo!”.
Utalentowany reżyser od czasów „Wesela” nieustannie raczy nas kacem polskości – kliszą naszych najpodlejszych nawyków, zachowań i często bestialskich naleciałości. W skleconym na podstawie powieści Jerzego Pilcha filmie, jak zwykle celnie obnaża polskie buractwo, zaściankowość, ściąga przybrane przez nas pozy i maski. W jego ujęciu jesteśmy tradycyjnie szpetni i chyba nigdy nie przejdziemy na drugą stronę lustra, choćbyśmy nie wiem jak bardzo chcieli się znaleźć w „krainie czarów” lub na „zielonej wyspie” cywilizacji – po prostu zaniedbania w nas samych są zbyt wielkie. Ale jest w tym swoisty urok – tak żyją europejscy abnegaci lub jak kto woli – romantyczni, słowiańscy dekadenci.
Kolejny raz w tym, co pokazuje na ekranie Smarzowski, widać sporą dozę fachowości. On po prostu nie robi fuszerki. Jedno ale: polityka miłości to sformułowanie mu obce. Z dwóch dróg opowiadania o pijaństwie – na wesoło i na smutno, on zawsze wybierze tą drugą. A my czasem chcielibyśmy się „upić” na wesoło. A po prawdzie, rysowane przez tego twórcę postaci, trudno lubić, za to łatwo nienawidzić. I chyba czas najwyższy byłoby przejść na inny level, trochę lżejszy, weselszy. A Smarzowski, pomimo niewątpliwego talentu nabrał trochę maniery smutasa. W tym filmie nie ma lekkości, przymrużenia oka i polotu rodem z czeskiego kina, które jak żadne inne potrafi opowiadać lekko o sprawach trudnych. Poza tym można odnieść wrażenie, że tym razem Smarzowski przesadził z formą, gubiąc gdzieś pod drodze istotne treści.
Świat nie ma szans w potyczce ze złem, zdaje się mówić reżyser. Pewnie ma rację, ale iskierka pozytywnego przesłania by nie zaszkodziła, bo smutnawe jest całe polskie kino. Praktycznie od zawsze. A my potrzebujemy dziś jak żaden inny naród zastrzyku pozytywnej energii. Bo jak nie może być lepiej, to niech przynajmniej będzie weselej. Tego Państwu oraz sobie życzę.
W filmie praktycznie brak fabuły. Pisarz Jerzy (Robert Więckiewicz) błądzi w malignie pomiędzy miłością do przypadkowo poznanej dziewczyny (Julia Kijowska) a namiętnością do alkoholu. Czuwa nad nim „anioł stróż” (Adam Woronowicz), który nijak potrafi go upilnować. I tak w swoistym deja vu obserwujemy kolejne powroty Jerzego do ośrodka odwykowego. Ilekroć dr Granada (Andrzej Grabowski) postawi go na nogi, po wyjściu los rzuca go w kolejny cug. Życie naszego pisarza zapętla się między balangą a ośrodkiem pomocy, w którym spotyka wachlarz pijackich bratnich dusz.
Niestety, kolejny raz podczas polskiej projekcji można zgubić kilka fraz, bo po prostu źle słychać. Nie wnikam z jakich względów: techniczno-dźwiękowych, aktorsko-dykcyjnych, czy też wynikających ze złego doboru kina do pokazu. Jednak dla takiego profesjonalisty, jak Smarzowski to grzech zaniechania wręcz niebywały, a tłumaczyć go można tylko tym, że „upici” aktorzy musieli czasem bełkotać swoje kwestie.
Wachlarz postaci, jak to u „Smarza”, niezwykle bogaty, choć reżyser obraca się ciągle w tym samym garniturze aktorskim. Jedni powiedzą, że to atut, inni zarzucą brak nowych twarzy lub towarzystwo wzajemnej adoracji. Bo choć Smarzowski zdaje się wyśmiewać po cichu swoich bohaterów, to w gruncie rzeczy nie potrafi wyjść poza schemat polskiej rzeczywistości.
Jak wiemy, obecnie nasz kraj jest w budowie i dynamicznie się zmienia. Na lepsze czy na gorsze – tego jeszcze nie wie nikt. Jednak staramy się być bardziej cywilizowani, otwarci, często ukrywając ubiorem, czy zachowaniem swoje wady. U Smarzowskiego tej szyby nie ma – wszystko jest szczere aż do bólu. Kiedy bohaterowie piją – to aż do wyrzygania albo… kopulowania – niczym w „Warsaw Shore”.
Kanonem scenariusza jest przeistoczenie bohatera – tutaj Jerzy się praktycznie nie zmienia, brodząc w swym pijackim uporze aż do finalnej sceny – dla niej tak naprawdę należy ten film obejrzeć. Bo to swoisty podpis reżysera, który i tym razem jest „autografem” wyjątkowo udanym. Może właśnie od tego ujęcia trzeba było zacząć…
„Pod mocnym Aniołem” to dzieło o klasę gorsze od „Drogówki”, niepotrzebnie przerysowane, i nie wnoszące nic nowego w dyskurs o alkoholizmie. Mam wrażenie, że właśnie w „Drogówce” i „Weselu” wszystko już o pijaństwie było – notabene dużo subtelniej powiedziane niż tutaj, wplecione miedzy wierszami. A już na pewno przed laty dużo trafniej na ten temat wypowiedział się Marek Piwowski w dokumentalnym „Korkociągu”, a także Wojciech Has w kultowej „Pętli”. Reasumując, kino Smarzowskiego tradycyjnie odziera nas trochę z tajemnicy, główną siłę czerpiąc z ekspresji. Ale paradoksalnie w tym tkwi jego siła.
Radomir Rek, fot. filmweb