Przełamując tabu
„W imię…” Małgorzaty Szumowskiej – czyli film z kategorii „trudnych”. Intymny dramat księdza zesłanego za „zasługi” na prowincję, jego droga krzyżowa i próba spowiedzi. To mający ambicje artystyczne obraz w stylu kina moralnego niepokoju, który przeniósł się w dzisiejszej Polsce na grunt społeczno-egzystencjalno-moralny. Sylwetka księdza geja, który pomimo sukcesów dydaktycznych z trudną młodzieżą, nie może odnaleźć swego miejsca w świecie, miotany tułaczką od jednej parafii do drugiej. Wszystko w imię pewnej słabości…
Główny bohater, ksiądz Adam (Andrzej Chyra) – zdaje się mówić nam reżyserka – to tylko człowiek, którego kapłaństwo nie jest w stanie automatycznie skierować na właściwą drogę. Tyle, że ten zwyczajny osobnik zaprzedał duszę… Bogu. I tak ksiądz wyrusza w swoją wędrówkę krzewienia dobra, wyprowadzania na ludzi tych, którzy zbłądzili. Tymczasem sam ma wrażenie zagubienia, które i my miarowo dostrzegamy…
Poznajemy go świeżo po objęciu nowej parafii, gdzie energicznie bierze się do działania i organizuje ośrodek dla młodzieży niedostosowanej społecznie. Mimo, że na drogę kapłańską wszedł dosyć późno, wykazuje ponadprzeciętny talent duszpasterski. Tym razem swoją misję ma pełnić na zabitej dechami prowincji (tytuł roboczy filmu brzmiał „Nowhere”), czyli miejscu mogącym być wszędzie i nigdzie, choć tak naprawdę tylko tutaj – w targanym katolickimi fobiami kraju, podobnym do Polski.
Adam ma sukcesy w tym co robi – przynajmniej tak twierdzi biskup (Olgierd Łukaszewicz), który kładzie na szali zalety i grzechy księdza Adama. My jako widzowie również musimy postarać się je wyważyć. Tu trzeba zgodzić się z biskupem – nie będzie łatwo tego dokonać…
Jednak misja księdza to nie tylko fobie, ale też krwiste problemy, które rosną wraz z przybyciem do miasteczka kolejnego podopiecznego, krnąbrnego blondyna (Tomasz Schuchardt), który choć przejawia podobne do księdza preferencje, to jednak jawi się jako antagonista, antychryst, którego interesuje zdobywanie miłości jedynie siłą – co zawsze niesie za sobą ofiary…
Ksiądz w wydaniu Andrzeja Chyry jest postacią wielowymiarową, stąpająca po grzęzawisku emocji, świetnie zagraną, co zresztą docenili jurorzy tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, przyznając mu nagrodę dla najlepszego aktora. Film został też na FPFF nagrodzony za najlepszą reżyserię. Dodać należy, że „W imię…” zdobyło uznanie na tegorocznym Berlinale, gdzie rolę Chyry doceniono owacjami, chwaląc go za „emocjonalność i charyzmę”.
Oglądając „W imię…” ma się wrażenie, że Szumowska w sposób wyrachowany wzbudza kontrowersję – nie po raz pierwszy zapewne i nie po raz ostatni. Nie wszystko może się w tym filmie podobać i nie ze wszystkim musimy się zgadzać, jednak dużą zaletą tego obrazu jest, że film nie pozostawia człowieka obojętnym. W tym sensie jest na pewno głosem istotnym. Opowiada o namiętnościach, które drzemią w każdym z nas – o tym, że miewamy uczucia różne, często niechciane, nieodgadnione, mroczne… A one „obmacują” nas bez względu na status społeczny, płeć i wyznawaną hierarchię wartości, abstrahując nawet od otoczenia, w którym się znajdujemy. Dla każdego inne – porywy ciała, serca i (najmniej) umysłu…
Film okraszony jest dobrymi zdjęciami Michała Englerta (który jest również współscenarzystą). Artyzm obrazu nie zakłóca jednak odbioru, jednocześnie podkreślając ambicje twórców. Ciekawy epizod gra Maja Ostaszewska (filmowa Ewa), która wodzi na pokuszenie księdza Adama, jako żona jego kolegi prowadzącego przytułek (Łukasz Simlat). Ciekawy epizod, choć zbyt krótki – aktorka zasłużyła by odegrać poważniejszą rolę w życiu księdza, któremu jednak bardziej wpadł w oko miejscowy outsider Szczepan Gruszyński, pseudonim „Dynia” (w tej roli Mateusz Kościukiewicz). To głównie przez niego ksiądz znajdzie się w rozterce…
Jak prawie każdy film Szumowskiej, ten też jest trochę przerysowany – drażnić mogą naturszczycy z drugiego planu (trudna młodzież), którzy mieli chyba osadzić film głębiej w realizmie – tymczasem dodają filmowi sztuczności. Męczyć może efekciarstwo, które nieraz się pojawia na obraz i podobieństwo „33 scen z życia”, gdzie młody Stuhr lata po planie nago bez żadnego uzasadnienia – tu ksiądz gania się z „podopiecznym” Dynią po polu kukurydzy. W tym przypadku groteska pierwotnych zachowań jest wręcz oderwana od rzeczywistości – choć to na pewno sposób na ukazanie chęci zapomnienia i pragnienia wolności. Tylko czemu w łączonym stylu „Planety małp” i „Dzieci kukurydzy”? Uznajmy, że to artystyczna, symboliczna fanaberia autorki, bo intelektualnego snobizmu Szumowska nigdy się nie wystrzegała…
Wszak w kinie powinno być efektownie, ale czy efekciarsko? Tu już rodzą się wątpliwości. Ten film przy okazji przemyca istotne treści, więc w sumie trzeba być zadowolonym. A, że autorka podejmuje zazwyczaj modne, będące na czasie tematy… wszakże filmy robi się dla ludzi – a reżyserka po prostu lubi balansować na krawędzi tabloidu i poważnej intelektualnej materii. O tym, czy jest to zabieg udany zadecydują sami widzowie.
Jedna scena wydaje się dokręcona osobno, trochę „na siłę”. Ksiądz Adam za pomocą Skypa rozmawia z siostrą zakonną zza oceanu – spowiada się, wręcz krzycząc, ze swojego homoseksualizmu – dalej niesłyszany, nierozumiany, osamotniony. Po tych wyznaniach niemalże go rozgrzeszamy, wręcz współczujemy. Niestety dalej nie potrafimy pomóc.
Ta dosłowność wydaje się niepotrzebna. Być może to konflikt we wnętrzu samej reżyserki – którą drogą pójść – naturalizmu czy podtekstów? Jakaś wartość jednak z tego wynika – przy okazji uwypukla się rozterka w samym bohaterze, którego przemiana będzie zawsze niepełna, a życie w sutannie – wiecznym błędnym kołem na granicy wiary, rzeczywistości i odmienności.
W każdym razie pomimo tych mankamentów, należą się brawa dla Szumowskiej za odwagę. Bo już samo obsadzenie Chyry na kontrze do jego emploi budzi spory podziw. „W imię…” jest dowodem na to, że niebo nad polską kinematografią powoli się przejaśnia. Coraz częściej powstają filmy ważne, przemyślane, emanujące siłą kontrowersji. Oby takich więcej.
Radomir Rek, fot. mat. prasowe