O oprawcy i ofierze w teatrze WARSawy

Warszawski spektakl „Ofiara” w Teatrze WARSawy na pierwszy rzut oka zdaje się być społeczną analizą problemu antysemityzmu w XX wieku. Nic bardziej mylnego – to inscenizacja o znacznie głębszym i bardziej złożonym problemie.

Źródło: teatrkonsekwentny.pl

Pierwowzorem scenariusza była powieść „Ofiara” Saula Bellowa – wielokrotnie nagradzanego (Nagroda Pulitzera, Literacka Nagroda Nobla) Amerykanina pochodzenia żydowskiego. Bellow przedstawiał w swoich dziełach bohaterów wyobcowanych, uwikłanych w wewnętrzne konflikty, których niejednokrotnie pokazywał na tle uprzedzeń rasowych. Nic więc dziwnego, że temat przewodni – spór Amerykanin pochodzenia żydowskiego kontra Amerykanin „arystokratyczny” – był mu bliski. To jednak tylko oś, na której obraca się to, co w tym spektaklu najważniejsze – problem winy i kary.

To historia dwu mężczyzn – Kirby Allbee’ego (Adam Sajnuk) i Asy Leventhala (Grzegorz Małecki). Pierwszy to nieudacznik życiowy (po trosze z wyboru), alkoholik i antysemita. Drugi – poważany wydawca, szczęśliwy, średnio wierzący Żyd. Ich ścieżki skrzyżowały się tylko dwa razy i to kilkanaście lat temu – raz bezpośrednio na przyjęciu, na którym pijany Allbee obrażał Żydów i raz pośrednio za sprawą rozmowy o pracę. Kirby umówił Asę na spotkanie ze swoim szefem, na którym doszło do ostrej wymiany zdań i rękoczynów.

Teraz, po trzynastu latach, Kirby próbuje oskarżyć swojego dawnego znajomego o niepowodzenia w życiu. O to, że stracił pracę, że zaczął pić, że zostawiła go żona i ostatecznie o to, że zginęła w wypadku. Wszystko to w oczach Allbee’ego to wina Asy. Z minuty na minutę oskarżenia stają się coraz bardziej absurdalne, a sam oskarżany zaczyna tracić grunt pod nogami. Wmówione poczucie winy zaczyna nie dawać mu spokoju. Sytuacja, która na początku zdaje się być jasna, nagle staje się groteskowo skomplikowana. Widz sam nie wie już komu przyznać rację.

Za ten zabieg odpowiedzialna jest sprawna reżyseria (Adam Sajnuk) i niesamowita gra aktorska. Docenić trzeba role obu głównych aktorów. W ciągu dwóch godzin udało im się stworzyć postaci o niezwykłej złożoności. Nagle okazuje się, że kat jest ofiarą, a ofiara katem. Każdy z nich wcielał się w tego drugiego. Nagle okazuje się, że zahukany, nieszczęśliwy antysemita jest mistrzem zbrodni, pewnym swego oprawcą. To on to wszystko wyreżyserował – trudno powiedzieć dlaczego. Z nienawiści? Z żądzy zemsty? Dla zabawy? Nieważne – zrobił to po mistrzowsku. Spokojne życie, zadowolonego z siebie do tej pory, Asy zostaje złamane. Nagle nie potrafi odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości – nie wie już kim jest. Bardzo szybko zapomina o swoim dawnym życiu i zaczyna widzieć siebie oczami swojego oprawcy.

Ostatecznym, genialnym wydźwiękiem inscenizacji jest końcowy monolog Asy Leventhala (w którym wykorzystano fragmenty prozy Brunona Schulza). To już nie ten sam człowiek, którym był na początku. W tym momencie balansuje już na granicy obłąkania i opowiada nam swoją fantasmagorię o człowieku-psie. To summa przerażenia, niejasnego poczucia winy i niemożności poradzenia sobie z tym, co dzieje się w jego głowie. Ten fragment spektaklu bezsprzecznie przykuwa uwagę i sprawia, że nie sposób oderwać wzrok od zanurzonego w tym szaleństwie Grzegorza Małeckiego.

Spektakl jest świetną analizą ludzkiej psychologii. Pokazuje nam, że codzienna stabilność to bardzo krucha konstrukcja. Nawet najbardziej poukładany człowiek jest w stanie dać się zapędzić w kozi róg i zapomnieć o zdrowym rozsądku.

To zdecydowanie udana próba przełożenia „Ofiary” Saula Ballowa na język teatralny.


Aleksandra Supryn

ZOSTAW ODPOWIEDŹ