„Moje gdańskie podwórko” – Paweł Adamowicz wspomina dzieciństwo

Topografia szczenięcych lat
Jest takie podwórko na gdańskim Starym Mieście, wciśnięte między majestatyczną ceglaną bryłę gotyckiego kościoła pod rzadkim wezwaniem świętej szwedzkiej – Brygidy a ceglany budynek wzniesiony  za ostatniego Hohenzollerna, zamieszkały przez Siostry Duszy Chrystusowej (Duszanki). Dalej podwórko ograniczone jest kanałem Raduni, wykopanym w XIV wieku za rządów Zakonu Najświętszej Maryi Panny oraz brukowanymi ulicami Brygidki i Mniszki. Przy ulicy Mniszki stoją dwa domy mieszkalne – jeden pamiętający czasy Cesarstwa Niemieckiego oraz drugi powojenny, wzniesiony w 1960 roku. Do tego drugiego, wybudowanego za czasów Gomułki, w 1961 roku przenieśli się moi rodzice z położonej nieopodal Akademii Medycznej ulicy Orzeszkowej. Z okien mieszkania na pierwszym piętrze, naszego mieszkania, rozpościera się widok na nobliwe ceglane mury świętej Brygidy oraz wysoki ceglany mur, onegdaj rozdzielający męską – Brygidian – część zakonu św. Brygidy od żeńskiej – Brygidek – wraz z masywnym pięciometrowym budynkiem zajmowanym od 1945 przez siostry Duszanki (prowadzące przedszkole do którego uczęszczałem).
W sąsiedztwie „mojego podwórka” znajduje się jeszcze kościół św. Katarzyny, Piekarnia „Pellowski” (z której w porze wieczornej wydobywają się cudowne zapachy pieczonego chleba) i wielki gmach Poczty Polskiej – w Wolnym Mieście Gdańsku.
Poszukiwanie tożsamości – oswajanie obcości
W odróżnieniu od dzisiejszych zasad, w czasach mojego dzieciństwa podwórko stanowiło centrum dziecięcego świata.  Spędzałem na nim po lekcjach wiele godzin, na nim zawiązywały się nici  przyjaźni z chłopakami zarówno z naszego gomułkowskiego, jak i wilhelmowskiego (niemieckiego) domu.
Cała gromadą penetrowaliśmy zakamarki rozległego terenu podwórka. Teren położony między ruiną kościoła Brygidy a siedzibą sióstr Duszanek był miejscem niezwykłych odkryć.  Znajdował się tu niewielkich rozmiarów bunkier,  poddawany „archeologicznym”  badaniom z dużą intensywnością. Znajdowaliśmy talerze, łyżki, kubki opatrzone obco brzmiącymi napisami. Szczególnym odkryciem były monety niemieckie, a nawet hełm niemieckiego żołnierza. Z ust do ust wędrowała plotka o odnalezionych zwłokach żołnierzy niemieckich. I plotki i odkrycia rozbudzały naszą ciekawość. Rodziły pytania: skąd w naszym Gdańsku wzięły się niemieckie przedmioty? Co oznacza dziwna, obco brzmiącą nazwa „Danzig”?
Dziwiliśmy się, dlaczego nasz sędziwy sąsiad–kościół zamienił się w rumowisko i stoi opuszczony. Chłonąłem opowieści starszych kolegów, którzy wkradali się do wnętrza ruin w poszukiwaniu skarbów, a najodważniejsi z nich chodzili, ku przerażeniu dorosłych, po resztkach brygidiańskiego dachu.
Kilka razy moje zdziwienie wzbudziły palące się po wieczornym nabożeństwie światło. Kolejna msza? Próba przed jakimś koncertem? Chyba nie, gdyż nie słychać organów, orkiestry czy chóru. W takim razie po co tam weszło kilkadziesiąt osób. Zaintrygowany za którymś razem postanowiłem dokonać wizji lokalnej. Drzwi do kościoła były pozamykane. Mimo to słabo, bo słabo ale można było usłyszeć że zgromadzeni w zamkniętym kościele wypowiadają te same słowa i zdania po niemiecku, które w pewnych momentach są przerywane głosem jednej osoby, także po niemiecku. Nie znałem niemieckiego. Domyśliłem się, że oni po prostu modlą się. Po jakimś czasie zapytałem o to księdza. Widać było, że moje pytanie było dla niego problemem. Po chwili przyznał, że czasem niemiecka wycieczka zwraca się o nabożeństwo w niemieckim języku. Prosił aby nikomu o tym nie mówić. Teraz wiem, że to te niemieckie kontakty spowodowały zainteresowanie się Brygidą przez Służbę Bezpieczeństwa.
Aż tu pewnego razu, z okien rodzinnego mieszkania dostrzegłem grupkę osób z łopatami i grabiami, która żwawo zabrała się do karczowania bujnych zarośli broniących dostępu do kościelnych drzwi od strony nawy bocznej. Tak rozpoczęła się epopeja odbudowy Brygidy, poznawanie sekretów obcego wtedy gotyckiego stylu architektonicznego. Moje i innych zbiorowe rozładowywanie cegieł na odbudowę, czy ładowanie gruzu na ciężarówki było chyba początkiem obywatelskiej socjalizacji i nauki współdziałania obcych sobie ludzi.
Pamiętam dwa ważne odkrycia podwórkowe o konsekwencjach edukacyjnych. Pierwsze w okolicach mojej pierwszej komunii, a więc w 1974 roku, w czasie uprzątania, w którym oczywiście także uczestniczyłem, terenu przy budynku Duszanek (który przez wiele lat pełnił rolę wysypiska gruzu, odpadów oraz mieszkanie licznych rodzin kocich). Odkryto tam wtedy pod warstwami gruzu ocembrowaną ciosanymi kamieniami i zwieńczoną ceglanym gzymsem studnię z XII wieku. To była sensacja na miarę odkrycia Pompejów! Długie pielgrzymki okolicznych mieszkańców przychodziły zobaczyć odkrycie, o którym informowały także szeroko miejscowe gazety.  Dowiedziałem się, że fragment mojego niezwykłego podwórka był klasztorem. Brygidianie, Brygidki, zakonnicy, świątynia, klasztor, gotyk, średniowiecze zaczęły  być zrozumiałe, nabierać znaczenia, przestawały być obce.
Inne „pompejańskie” odkrycia przeszłości mojego Gdańska przyniosła parodniowa akcja okolicznych mieszkańców, którzy odgruzowywali, odkopywali, odkrywali  ścieżkę przedzielającą na pół plac przed kościołem świętej Brygidy. Przez lata całe plac służył do gry w piłkę nożną. Wraz z postępem prac rekonstrukcyjnych, wielkie puste oczodoły Brygidy zaczęły wypełniać szklane okna. A ze szkłem pojawił się problem. Świeżo wstawione okna kościelne co i rusz były wybijane przez przypadek lub umyślnie przez młodocianych piłkarzy. Władze miasta, po licznych skargach zdecydowały się na zmianę przeznaczenia boiska na parking samochodowy (wszakże były to czasy rozkwitu gierkowskiej motoryzacji).  A mieszkańcy, oczywiście ja także, w czynie społecznym, znów mieliśmy swoje „podwórkowe Pompeje”. Odgruzowując ścieżkę, natrafiliśmy na krawężniki i bruk ulicy, która do 1945 roku (jak się później okazało) biegła od ulicy Katarzynki do kościoła świętej Brygidy. To właśnie wtedy, my mieszkańcy podwórka (jeszcze przed albumem Tuska) odkryliśmy, że to, co teraz było wielkim placem, musiało być do 1945 zabudowanymi kamienicami ulicami, które wojna zmiotła bezpowrotnie w powierzchni ziemi.
Odbudowa kościoła, liczne wspólnotowe akcje sprzyjały poznawaniu nowych ludzi i ich opowieści. Mój bliski kolega z podwórka Adaś Miszków mieszkał z rodzicami i babcią w domu sióstr Duszanek. I właśnie od jego babci po raz pierwszy usłyszałem w twardej polszczyźnie, że przed wojną w Gdańsku byli też inni niż teraz mieszkańcy – gdańszczanie – tak nazywała ich Adasiowa babcia, i na dodatek mówili nie po polsku, ale po niemiecku.  Inna Pani – Trudzia, opiekująca się wnętrzem kościoła świętej Brygidy, dodawała kolejne opowieści  poszerzające mój gdański horyzont.
Pani Trudzia to zresztą bardzo ciekawa postać. Nazywała się Gertruda Białk. W lutym 1945 roku z powodu przykutej do wózka matki nie zdołała uciec z Gdańska. Doznała gehenny jakiej doświadczyło od zdobywców ze Wschodu wiele tutejszych kobiet.
Kiedyś z kolegami zdobyliśmy się na odwagę i zapytaliśmy wprost: „Pani Trudziu, kim Pani jest? Czy jest Pani Niemką?” Pani Białk bez chwili wahania, stanowczo odpowiedziała swoim twardym polskim: „Nein, nie, nie. Ja nie jestem jakasz Niemka. Ja jestem gdanszczanka.” Później, jakby na potwierdzenie, pokazywała nam swój gdański paszport.
Tym intensywniejsze stawało się pytanie:kto był przed nami w Gdańsku? Jakie to było miasto?
I właśnie teraz, kiedy to piszę, po raz kolejny uświadamiam sobie, że „wywołuję” tych kilka klisz pamięci szczenięcych lat siedząc przy solidnym biurku wyprodukowanym w OSKAR Q GUST. FROST, MOBELFABRIK – DANZIG (data powstania fabryki 1864). Biurko odziedziczyłem.  Kupił je? dostał? zdobył? dziadek Wincenty przybyły do Gdańska z Wilna w 1946 roku. Biurko jest z moją rodziną „od zawsze”; najpierw stało w mieszkaniu na ulicy Orzeszkowej, a później trafiło na ulicę Mniszki…. i odtąd wędruje ze mną… Na ulicy Mniszki stało przy oknie, z którego rozpościerał się widok na świętą Brygidę. Przy tym  biurku odrabiał lekcje i mój brat, i ja, ale nie wiem dotąd, choć chciałbym bardzo wiedzieć, gdzie stało zanim wstawiono je do mieszkania przy Orzeszkowej, kto przy nim siedział i co pisał, zanim po raz pierwszy usiadł przy nim Wincenty z Wilna?
Pamięć odziedziczona
Tata i jego rodzice zostali przesiedleni w 1946 roku z ukochanego Wilna do nieznanego Gdańska. W kręgu rodzinnym z oczywistych powodów dominowali kresowi krewni. Krajobrazy, zapachy, nazwy miast i miasteczek płynące z opowieści dziadków i babć przy okazji świąt i uroczystości rodzinnych ukształtowały zgoła inną  architektoniczną mozaikę niż gotycki Gdańsk oglądany zza okien gomułkowskiego domu. Wileńska topografia, odziedziczona po dziadkach spotykała się w moich chłopięcych oczach z gdańsko–danzigerowską. Żydzi, Tatarzy, Rosjanie, Białorusini, Ormianie znad Willi mieszali się z pamięcią Pani Trudzi i babci Adama z poniemieckiego Gdańska.
Już znacznie później, w 1976 roku,  jako jedenastoletni chłopiec przechadzałem się po galerii muzeum – wileńskiej katedrze w stolicy Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i wpatrywałem się w portrety wąsatych szlachciców i magnatów o swojsko polsko brzmiących nazwiskach.  Dziwnie obco brzmiały jednak końcówki tych nazwisk. Tata wytłumaczył mi, że to przykład lituanizacji polskiego Wilna. Dało mi to do myślenia.
Zapewne opowieści rodziców i dziadków, wileńska lekcja rozumienia, oswajania pluralizmu, różnorodności narodów, religii i kultur ułatwiała mi rozumienie historii, oswajanie niemieckiego Danziga i niemieckich gdańszczan. I choć na podwórku wiedliśmy zażarte polsko – niemieckie boje, gdzie wzorem bohaterów z „Czterech pancernych i psa” zawsze wygrywaliśmy My-Polacy, to jednak stopniowo chciałem bliżej poznać tego gdańszczanina, który żył w moim mieście przede mną, który może był nie tylko Niemcem – żołnierzem z okrutnej Wojny Światowej.  Marzyłem o spotkaniu gdańszczanina, który kiedyś siedział i pisał przy biurku firmy OSKAR Q GUST.FROST. Szukałem śladów anonimowych niegdysiejszych niemieckich sąsiadów, którzy mieszkali na moim podwórku przed 1945 rokiem, wsłuchiwałem się w opowieści babci Adasia, choć język Kochanowskiego i Mickiewicza sprawiał jej pewien kłopot.
/Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska

2 KOMENTARZE

  1. Jak wielu gdańszczan, mam podobne wspomnienia z dzieciństwa. Pamięć dziadków i rodziców importowaną zza Buga, pamięć nielicznych gdańszczan, którzy zostali w Gdańsku po II wojnie i pamięć materialną ulic, budowli, ruin. Myślę, że ta historia złożyła się na otwartość i potrzebę tolerancji dzisiejszych mieszkańców Gdańska

  2. To bardzo ciekawe. Moi przybyli do Gdańska po wojnie. Po części zza wschodniej granicy a po części wysiedleni spod Kutna. Nie ma już ich a ja błądzę po ich śladach. Fajnie jak jest jeszcze kto potrafi coś opowiedzieć.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ