Macierzyństwo- blaski i cienie


mama lewa.sporteuroMacierzyństwo. Termin niemal mistyczny. Stereotyp Matki Polki nie przestaje funkcjonować w naszych umysłach. Wystarczy pokazać się z ciążowym brzuszkiem na ulicy, żeby zostać niemalże „błogosławioną”. Ale czy naprawdę tak jest? Czy „ciężarówki” i matki z małymi dziećmi naprawdę budzą tylko podziw i uwielbienie? No i w końcu czy posiadanie potomka to więcej blasków czy cieni?

 

Kiedy na redakcyjnym kolegium ktoś rzucił hasło, że fajnie byłoby napisać coś o macierzyństwie,  od razu padło na mnie, gdyż jestem jedyną matką w dziele lifestyle. Co prawda mam nieduże, bo zaledwie 3 letnie doświadczenie, ale za to jestem na bieżąco z problemami, które spędzają sen z powiek większości matek. Przygotowując się do napisania tego felietonu zaczęłam się zastanawiać jak wyglądało moje życie przez ostatnie 3 lata (a właściwie 4, biorąc pod uwagę okres ciąży). Jak bardzo się zmieniło? Co się w nim wydarzyło? Czy ten czas wpłynął bezpośrednio na to kim dziś jestem?

Kiedy na świecie pojawia się dziecko wszystko dzieje się bardzo szybko. Z dnia na dzień trzeba nauczyć się funkcjonować z nowym członkiem rodziny, do tego bardzo małym, kruchym i delikatnym. Pełna gotowość 24h/7. Nic nowego – każda matka doskonale zna to z autopsji. W tym felietonie chciałabym Wam opowiedzieć jak to wyglądało z mojej perspektywy.

Miałam 19 lat kiedy wyszłam za mąż – nie, nie byłam w ciąży. Zakochani na zabój, nie chcieliśmy dłużej czekać. Koleżanki stukały się w czoło, ale ja i tak wiedziałam swoje. Tego samego roku rozpoczęłam studia, poznałam wielu ciekawych ludzi, dużo podróżowałam i kompletnie nie brałam pod uwagę powiększania rodziny na tamten moment. Oczywiście presja ze strony najbliższych  jak najbardziej była, ale zarówno ja,  jak i mój mąż wiedzieliśmy, że szybko jej nie ulegniemy. Po około dwóch latach temat „dziecko” poruszyliśmy po raz pierwszy. Zupełnie niezobowiązująco, na zasadzie „a może byśmy kiedyś…”.  Zawsze wiedziałam, że chcę być matką, ale pytań było tak wiele – co ze studiami, czy w ogóle nas stać, czy będziemy dobrymi rodzicami itd. Długo rozmawialiśmy, analizowaliśmy wszystkie „za” i „przeciw”. W końcu uznaliśmy, że jesteśmy w fajnym momencie naszego życia i w sumie czemu nie? Nasze starania o dziecko trwały długo, bo aż dwa lata, na skutek pewnych komplikacji hormonalnych, ale nie będę wdawać się w szczegóły. Nieustające „pielgrzymki” od lekarza do lekarza pochłaniały zdecydowaną większość naszego czasu.  Wykończona i zniechęcona pomyślałam, że  czas wyluzować. W końcu jestem jeszcze młoda i mam czas. Zamiast tracić energię na odwiedzanie wszystkich gabinetów  endokronologicznych i ginekologicznych w Warszawie,  postanowiłam odpuścić i skupić się na tym co jest, a nie na tym co mogłoby być. Dostałam pracę w telewizji, co dla studentki II roku dziennikarstwa było jak złapanie Pana Boga za nogi. Poczułam, że mam swoje 5 minut i zapomniałam o tym jak bardzo pragniemy dziecka.

Kilka miesięcy później, jak grom z jasnego nieba spadły na mnie dwie kreski na teście ciążowym. Wierzcie lub nie ale w jednej chwili przewartościowałam swoje życie. Powiedziałam szefowej, że rezygnuję z pracy, po pewnym czasie wzięłam również „dziekankę”. Obiecałam sobie, że  całkowicie poświecę się mojemu dziecku (jak się później okazało synkowi). Ciąże znosiłam rewelacyjnie. Miałam czas i siłę na to, by skupić się tylko i wyłącznie na przygotowaniach do roli mamy. Oczywiście nie uniknęłam opowieści „życzliwych” koleżanek o tym jaki to koszmar mnie czeka, że poród to krwawa rzeź z której mało która kobieta wychodzi żywa, że nieprzespane noce, kolki, kupki, zupki itd. Bałam się, ale jednocześnie byłam ciekawa. Chodziliśmy z mężem do szkoły rodzenia, więc mniej więcej wiedziałam czego mogę się spodziewać (polecam każdej przyszłej mamie). Tam poznaliśmy położną, która później pomogła nam sprowadzić na świat naszego syna. 9 miesięcy minęło bardzo szybko i 30 lipca 2010 roku urodził się nasz syn Oliwier. Poród,  jak się okazało w moim wypadku nie był traumatycznym doświadczeniem (dzięki Ci Boże za znieczulenie zewnątrzoponowe).  Jestem przekonana, że to zasługa mojego męża, który był ze mną przez cały czas,( nie tylko po to by głaskać mnie po głowie i mówić, że „zaraz przestanie boleć” ale realnie mi pomóc )i położnej. Po dwóch dniach mogliśmy zabrać synka do domu. Przez pierwsze dwa tygodnie wielka radość, tłumy odwiedzających, prezenty, gratulacje. Ja jeszcze na adrenalinie, więc nie czułam zmęczenia i myślałam, że skoro tak wygląda macierzyństwo,  to o co w ogóle tyle krzyku?

Po pewnym czasie emocje opadły i zaczęły się problemy. Dlaczego on płacze? Dlaczego nie chce jeść? Szczepienia. Badania. I tak w kółko. Dodatkowe kilogramy po ciąży nie znikały, więc i samopoczucie nie było najlepsze. Przez kolejne miesiące moje życie wyglądało jak z kultowego już felietonu Agnieszki Chylińskiej. Ale czas mijał, synek rósł w tempie jakiego nie byłam wstanie ogarnąć i musiała się przystosować do nowej społecznej roli. Ja akurat byłam w tej szczęśliwej sytuacji, że bardzo dużo pomagała mi mama, która mieszka po sąsiedzku, oprócz tego mąż, który  się angażował i kiedy wracał z pracy wyręczał mnie w wielu obowiązkach. Kąpiel i usypianie to do dziś jego „działka”. Nawet nie zorientowałam się kiedy  moja waga ponownie wyświetlała wynik z przed ciąży. Pierwszy rok upłynął bardzo szybko i bez większych komplikacji. W tym czasie przeżywałam takie emocje jak pierwszy ząbek, pierwszy kroczek i coś czego nie da się opisać słowami, czyli pierwsze „mama”. Jedne rzeczy przychodziły łatwiej, inne trudniej ale wszystkiemu trzeba było stawić czoła.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ